tester napisał
To prawda, że kiedy szykujemy się na jak±¶ wyprawę, przegl±damy wszystkie pudełka, tubki, skrzyneczki i wszystko co kiedy¶ potrzebne było do wędkarstwa. W mojej skrzynce leży spławik. Nie kupiony. Zrobiony ze skrzydła gęsi. Długi i gruby. Drut zamocowany oplotk± z nici na grubszej czę¶ci. I gdyby nie farba, jak± pomalowałem nici, zapomniałbym sk±d go mam.
Jest rok 1964, Mazury. Co roku tu przyjeżdżamy z cał± rodzin± na urlop. Wakacje i pogoda marzenie. Po czterech latach zwiedzania z namiotami okolic jeziora Ro¶, Jagodna, Gołdapiwskiego i miejscowo¶ci Stare Juchy czy Mor±g, mamy już swoj± metę. Wie¶ Kuty koło Pozezdrza i jeziorko Krzywe (Kuty) w samym centrum wsi. Już nie potrzebny namiot. Wójt wsi, pan Kłossowski, chętnie odstępuje nam cał± górę w swoim domku - czyli jeden wielki pokój. S± dwa wielkie łoża do spania, stół i krzesła. Na obiady jeĽdzimy do Pozezdrza do jadalni - do baru. Ale obiady smaczne, zamówione i niedrogie.
Ojciec co wieczór razem ze starszym synem sołtysa, wujkiem (on też jeĽdził z nami), wychodził na ryby na noc. Węgorzy było bardzo dużo. Ja musiałem zadowolić się dzienn± spławikówk± z pomostu na plaży, kiedy to wła¶nie tam, pod drzewami, ojciec nadrabiał zaległo¶ci w spaniu. Jedyn± przynęt± były zbierane w nocy rosówki. Łowili¶my wspaniałe leszcze. Na końcu pomostu było głęboko i nie trzeba było daleko zarzucać.
Nie zawsze jednak mogłem tam łowić. Kiedy ojciec z mam± zaplanowali wyjazd do Węgorzewa czy Giżycka, mieli¶my rezerwowe kije (leszczynowe Leszka - młodszego syna wójta). Bez kołowrotka, ale mocne. Brakowało tylko spławików. Na wsi jednak to nie jest problem. Robili¶my je z pióra gęsiego. Były ciężkie i łatwo się zarzucało. Oplotki z pocz±tku nie malowali¶my i szybko się niszczyła. Spławiki takie urywały się i szybowały daleko na wodę. Same straty. Pani Kłossowska malowała na dole drewnian± podłogę br±zow±, olejn± farb±. T± farb± zalewali¶my oplotki. Biały spławik - dobrze widoczny na wodzie, był już zrobiony na cacy.
Bez ojca na plażę nie można było chodzić na ryby. Mieli¶my tajne miejsce. Na wodę od strony drogi dojazdowej, wychodził cienki i długi półwysep, cały zaro¶nięty trzcin±, wysok± na ponad dwa metry. Od brzegu nie można było znaleĽć przej¶cia. Jednak Leszek wiedział jak tam się dostać. Na końcu łowiska brzeg był piaszczysty. Z lewej i prawej strony rynna głęboka na jakie¶ dwa metry ci±gnęł± się daleko jeszcze w wodę. Między tymi rynnami można było i¶ć wod± w ¶rodek jeziora jeszcze dobre 20 metrów. Niestety z takiego łowiska byłoby nas widać z drogi. Łowili¶my z l±du. Nie leszcze, ale okonie.
Haczyki były dosyć spore, rosówkę jednak można było nawlekać. Aby nie była obskubywana dawali¶my połówki. Okoniowe branie rozpoznawali¶my po natychmiastowym zatapianiu spławika. Wystarczało zaci±ć i trochę się pomocować. Okonie były duże - 20-25 cm. Zdarzały się okazy ponad 30 cm, wtedy skakali¶my z rado¶ci.
Pamiętam jednak jeden wypad. Ojciec przed wieczorem szykował się na nocny połów. Ja z Leszkiem postanowiłem uciec nad jeziorko. Słońce już zachodziło, na wodzie lustro. Zarzucamy zestaw - Leszek od razu ci±gnie małego szczupaczka. Szybki hol - wyrwanie go z wody, zestaw ocalony. Mam i ja branie - zacięcie i nie mogę podci±gn±ć ryby. Kij zaczyna mi się prostować nad samym lustrem wody.
- Pu¶ć kij - woła Leszek.
Nie miałem wyboru, puszczam kij. Wędka rusza na wodę i zaczyna jak spławik się zanurzać. Patrzę na to i nie wiem co robić. Odpłynęła jakie¶ 20 metrów i zniknęła w toni.
- Co to mogło być? - pytam Leszka.
- Nie mam pojęcia, może węgorz? - odpowiada Leszek.
- Co Ty. Taki duży?
Załamany bez kija siadam na piachu. Nagle widzę, że jaki¶ kawałek kijka pokazuje się na wodzie. To dolnik mojej wędki. Jest niedaleko, z prawej strony 30 metrów. Rozbieram się szybko i do wody. Podpływam spokojnie i po cichutku, żeby nie przepłoszyć ewentualnej ryby. Już mam go chwycić, a wędka nurkuje.
- Tam jest jeszcze ryba - wołam do Leszka.
Rozgl±dam się dookoła - nic nie widzę. Zaczyna się szarówka. Jeszcze 10 minut i po kiju.
- Jest z twojej lewej - słyszę głos Leszka.
Patrzę - faktycznie. Wystaje koniuszek dolnika. Powolutku, teraz albo już nigdy. Wreszcie mam kij w ręce. Co teraz? Ciężko utrzymać się na wodzie. Leszek chociaż starszy o dwa lata i mieszka na Mazurach, nie umie pływać. Delikatnie podci±gam się w kierunku brzegu. O dziwo, kij daje się przeci±gać. Sam już nie wiem, czy to ciężar wędki, czy jest tam jeszcze ryba. Jednak wolę spokojnie przeprowadzić akcję. Wreszcie grunt pod nogami. Leszek podaje mi rękę. Gramolę się po spadzie do brzegu. Woda już tylko po kolana, trzeba zobaczyć co tam jest. Podci±gam powoli do góry. Jeszcze co¶ widać. Na haku najeżony ogromny okoń, patrzy na nas zdziwiony. Czerwone płetwy, z bliska bardzo widoczne stoj± nieruchomo. Zaczynam go podci±gać. Już jest na stoku. Teraz tylko ¶lizg po lustrze wody, prosto na płyciznę. Tylko o tym pomy¶lałem. Nie zd±żyłem jednak nic zrobić. Z głębiny wynurzyło się ogromne cielsko i jednym łykiem skasowało nam okonia. Jaki powstał gejzer - już pisać nie będę. Oniemiały i przestraszony zauważyłem, że kija w ręce też nie mam.