Do Szwecji w lipcu? Na szczupaki? Toż to wbrew wszelkim regułom ale cóż począć kiedy mus, kiedy tylko lipiec wchodzi w grę. Na wakacyjne miesiące domki są drogie i rozchodzą się jak ciepłe bułki. Choć intuicja podpowiada, że będzie dobrze, to wynajmując na lipiec tani domek można mieć obawy, że z domkiem może być coś nie tak. Czy tak będzie? Zobaczymy.
Następna niewiadoma to jezioro. Wielkie, z wielkimi plosami i wielkimi zatokami .Czy pogoda będzie dla nas łaskawa i pozwoli pływać po wielkich plosach?
Nie pytam towarzyszy podróży o nadzieje i obawy, ale sam mam głowę pełną sprzecznych myśli, a niepokój trochę psuje nastrój.
O podróży promem nie ma co pisać. To strata olbrzymiej ilości czasu. Wspomnę tylko tyle, że tym razem obyło się bez łazienkowych awarii, a korytarze były wolne od śpiących w przejściach ludzi.
Szczęśliwi że już, wyjeżdżamy z promu a dalsza podróż do głuszy bez problemów zakończyła się pod naszym na dwa tygodnie domkiem.Chociaż domek jest niewielki to robi dobre wrażenie i niecierpliwie czekamy by zajrzeć do środka.
Dotychczas po przyjeździe domki były otwarte lub klucz tkwił w zamku, a tutaj jest inaczej. Domek jest zamknięty. Tutaj jeszcze nie przyjeżdżali obcy i być może ktoś chce nas oglądnąć zanim da nam klucz. Nie czekamy długo, po chwili nadchodzi pan, który wita nas w imieniu właściciela i przekazuje nam klucz. Wbrew obawom wewnątrz domku jest ok, trochę ciasno ze spaniem ale nie narzekamy. Reszta spełnia wszelkie wymagania na dwutygodniowy pobyt.
Jest już późne popołudnie, więc resztę pierwszego dnia poświęcamy na rozpakowanie się, przygotowanie łódek i sprzętu wędkarskiego. Mamy olbrzymią ilość rzeczy do rozpakowania. Przywieźliśmy ze sobą pełen bagażnik pakunków i łódkę zapełnioną po brzegi prowiantem, sprzętem i wszystkim co uważaliśmy za potrzebne i niepotrzebne. Nie powinno niczego zabraknąć.
Pierwsze spostrzeżenie późno kolacyjne- wieczór jest bardzo długi i jasny, dłuższy niż w Polsce. O godzinie dwudziestej drugiej jeszcze jest jasno, dopiero przed dwudziestą trzecią zrobiło się szaro. Jeszcze później zrobiło się trochę bardziej szaro i tak było przez całą trzygodzinną noc.
Jest lato ale czuje się, że jesteśmy bardziej na północ od południowej Szwecji. Słońce daje radę i nawet opala za szybko ale w cieniu powietrze jest na tyle chłodne, że trzeba ubierać się w długie rękawy.
Niedziela, budzenie się, cisza, kolejka do łazienki, życie powoli nabiera obrotów i czas dojrzewa do późnego śniadania. Nikt jakoś nie rwie się na wodę bo podobno tu nie ma ryb. A ryb jest gdzie szukać. U naszych stóp znajduje się trochę ponad 30 km kwadratowych nieznanego jeziora. Na stronach nie znalazłem informacji o połowach w tym jeziorze. W raportach połowowych znalazłem kilka wpisów o złowieniu szczupaków o żenujących rozmiarach, głównie z pod lodu. Ale cóż, jeżeli już tu jesteśmy to trzeba orać.
W południowej Szwecji woda w jeziorach była koloru mniej lub bardziej czerwonawego, a tutaj woda jest czysta i przezroczysta, do głębokości dwóch metrów widać dno. Jaki to będzie miało wpływ na dobór kolorów woblerów? Czy mam jakieś sensowne woblery na tą wodę?
Wreszcie postanawiamy wypłynąć. Nie bez pomocy wsadzam się do łódki i płyniemy. Na ślepo, gdzie oczy poniosą ciągniemy za łódką woblery. Nie ma rantów, kamieni, dużych różnic głębokości typowych dla większości szwedzkich jezior. Jak w domu, płyniemy, czas płynie, nic nie przeszkadza.
To pogłębia obawy i podsyca niepewność.
Wreszcie na którymś z zakrętów trafiamy na podwodny język wychodzący od brzegu. Jest pierwsze branie, jest pierwsza ryba. Upragnione, cętkowane, wyczekane siedemdziesiąt plus. Nawrót na podobny kurs i jest następne branie, kilka sekund holu i luz na plecionce.
Wraca nadzieja, humor, może nie będzie źle.
Kolejny nawrót, tym razem z głębokiej wody. Dwadzieścia metrów głębokości, siedemnaście, piętnaście, dno wznosi się w górę coraz szybciej i jest branie. Kolega zacina szczupaka. Po długości wysnutej plecionki można sądzić, że branie nastąpiło gdzieś na dwudziestu metrach głębokości. Kolega trochę marudzi, że dlaczego nie same metrówki, ale to chyba tak z tradycyjnej staropolskiej życzliwości.
Nie będę opisywał każdego dnia z osobna bo to na pewno byłoby nudne czytać, że przedwczoraj brały, wczoraj brały i dzisiaj też. Napiszę trochę o dziwactwach tego jeziora.
Jak wspominałem, od pierwszego dnia rzucał się w oczy brak wielkich ilości kamieni i głazów wodzie i na brzegach, tak typowych dla szwedzkich jezior. Ze wszystkich poznanych dotąd szwedzkich jezior, to można nazwać wyjątkowo bezpiecznym dla łódek. Większość brzegów i zatok jest piaszczysta i bezpieczna, co zdecydowanie podnosi komfort pływania. Nie oznacza to, że można było pływać z zamkniętymi oczami, ale po raz pierwszy nie miałem obaw o uszkodzenie łódki.
Druga rzecz to widowiskowe żerowania okoni na powierzchni wody. Bardzo szybko, w drugim dniu pływania gdy woda zrobiła się nieruchoma jak lustro, widzieliśmy jak w wielu miejscach stada okoni zbierały z powierzchni wody narybek.
Jak u nas "przed wojną".
Za pierwszym razem gdy zobaczyliśmy to zjawisko wydawało się, że wystarczy rzucić gumą czy obrotówką i wyciągać te okonie jeden za drugim. Tu spotkał nas duży zawód. Nawet gdy wrzuciło się przynętę w środek miejsca żerowania okoni, nie oznaczało to natychmiastowego brania. Czy prowadziło się przynętę po powierzchni czy głębiej, czy gumę, błystkę, czy obrotówkę, czy wolno czy szybko i na sto sposobów, brania były sporadyczne i wymęczone. Owe okonie okazały się solidnymi trzydziestakami, plus minus parę centymetrów. Wiele takich stad przemieszczało się w plosie jeziora i ten festiwal odbywał się tylko wtedy, gdy powierzchnia wody nieruchomiała. Najmniejsza falka przerywała ten widowiskowy spektakl. Pomimo tak dużej ilości ładnych okoni w jeziorze, wcale nie było łatwo je łowić. Główną przeszkodą było to, że te stada bez przerwy przemieszczały się. Nie było takich miejsc, w których okonie stały, nie było tam takich miejscówek.
Następny dowcip polegał na tym, że szczupaki, przynajmniej w czasie naszego pobytu podobnie jak okonie nie miały swoich miejscówek. Wyglądało na to, że szczupaki pędzą żywot podobny do żywota okoni i po prostu pływają w toni w pobliżu wielkich stad białej ryby. Wskazywały na to miejsca brań i wskazania echosondy. Głębokość łowiska nie stanowiła reguły, brania szczupaków były w miejscach o głębokości i 30 metrów, i 20, i mniej.
Łowiliśmy sporo ryb w przedziale od siedemdziesiąt cm do ponad osiemdziesiąt cm. Były i dziewięćdziesiątki, jedna metrówka i jeden okoń 51 cm. Każdy z nas pobił swoje dotychczasowe rekordy. Nie trafialiśmy na plosach na szczupaki mniejsze niż siedemdziesiąt centymetrów, oprócz jednego, jedynego około pięćdziesiątaka.
Ciekawa jest historia złowienia metrówki i długiego okonia. Gdy uprzykrzało nam się trolowanie, stawaliśmy na plosie i rzucaliśmy gumami. Efekty tego najczęściej były mizerne, ale trzeciego dnia kolega wymyślił by stanąć na spadzie z dziesięciu metrów na osiemnaście i porzucać z nadzieją na złowienie okoni, które codziennie obserwowaliśmy. Miałem bardziej szczupakową niż okoniową wędkę do dwudziestu paru gramów. Założyłem dziewięcio centymetrowe kopytko z osiemnastogramową główką i w drugim rzucie po poderwaniu gumy z dna, coś dosyć delikatnie i tak po prostu zabrało przynętę i chciało z nią odpłynąć. Dopiero po chwili zaczęło się szaleństwo. To coś okazało się okoniem o długości 51 cm. Dosyć dziwnym okoniem, bo bez okoniowego garba, szczupłym i długim.
W ten sposób podniosłem sobie poprzeczkę na tyle wysoko, że bardzo trudno będzie złowić dłuższego okonia.
Po opanowaniu zamieszania zaczęliśmy ponownie rzucać gumami. Kolega miał bardziej okoniową wędkę, avida do dziesieciu gramów, który bardzo dobrze pasował do tego typu łowienia.
W drugim rzucie zaciął rybę i przez moment nie było żadnych oznak tego co może znajdowac się na drugim końcu plecionki. Jednak po krótkiej chwili wędka wygięła się w pałąk, przez kilkanaście sekund było słychać jednostajne jęczenie kołowrotka gdy ryba wyciągała z niego plecionkę. Bez szarpania, targania, ryba po prostu odpływała a za nią kolejne metry plecionki. Na szczęście dobrze wyregulowany hamulec spełniał swoje zadanie. Ryba wreszcie stanęła i nawet pozwoliła zrobić kilka obrotów korbką kołowrotka, ale po sekundach znowu usłyszeliśmy głośne jęczenie i obserwowaliśmy wysnuwającą się plecionkę. To znaczy ja to tak widziałem, bo kolega był trochę nadto podekscytowany.
By nie przeciągać opowieści, napiszę w skrócie, że kolega wie o co chodzi w łowieniu ryb, avid wspaniale dał radę i szczupak wylądował w łodzi. Guma została błyskawicznie odpięta, miara była pod ręką, dwa zdjęcia i do wody. To był miły dzień jak codzień, ale jakby trochę milszy.
I tak upłynął nam pierwszy tydzień łowienia. Codziennie dało się złowić ryby, dzikie, waleczne i piękne. Ciekawostką było złowienie pstrążka(?), który mógłby być co najwyżej starszym bratem woblera, którego chciał ugryźć.
Następny tydzień zaczął od zmian. Stada ryb zaczęły zmieniać miejsca, żerowanie szczupaków mocno osłabło. Pogoda zmieniła się i na całego zaczęło się lato. Na bezchmurnym niebie zapaliło się żarem słońce, co natychmiast poskutkowało słabszymi efektami łowienia.
Plażyczki na brzegach jeziora zapełniły się opalającymi się ludźmi, temperatura wody doszła do dwudziestu stopni, a my snuliśmy się zdezorientowani po jeziorze.
Postanowiliśmy zmienić taktykę i zapuściliśmy się w głąb zatok jeziora. Odkryliśmy tam podwodną roślinność, oraz trzciny i grążele.
Okazało się, że te zarośnięte miejsca są mieszkaniem wielkiej ilości szczupaków. Były to szczupaki mniejsze, krótsze od tych które łowiliśmy na plosach, za to były one niesamowicie szalone. Płytsza woda powodowała to, że każdy hol był niesamowicie widowiskowy. Szalone szczupaki kotłowały wodę, latały nad powierzchnią, wystrzeliwały nad powierzchnię gejzery wody.
Jeszcze łowiliśmy i jeszcze trafiały się ładne, grube szczupak, choć w mniejszych ilościach, aż nadszedł dzień końca naszej wyprawy
Kilka zdjęć
Łódki były blisko, wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że ścieżka schodziła bardzo stromo w dół
Powrót do domku pod stromą górę podobno przyprawiał o zawrót głowy i głód tlenowy. Dlatego po drodze założone zostały dwa obozy adaptacyjne. Nie mieliśmy tylko butli z tlenem.
Na wszystkich naszych wyjazdach muszą być ogniska i kiełbaski. Bez tego wyjazd nie liczyłby się. Ale ognisko na kamieniu na brzego jeziora udaje się tylko w Szwecji.
Bliżej wody już nie można. Wystarczy otworzyć drzwi i wystawić wędkę.
Znajduję coraz więcej ogłoszeń z propozycją wynajęcia tipi/jurty zamiast domku. Ten namiot był już zajęty.
Przyroda w Szwecji nie ma lekkiego życia, a drzewa w szczególności. Wydaje się, ze wyrastają prosto ze skał.
Miejscowa legenda mówi o tym, że nad jeziorem rośnie dziwna brzoza, która ma tajemniczą moc. Taka, że jednocześnie można stanąć na niej i pod nią i gdy w tym miejscu stanie dobry człowiek, to na niebie zapala się światełko.
Jestem zadowolony z wyprawy, koledzy chyba też, w rozmowach rozpędzamy się i mówimy już o rybach, które złowimy w przyszłym roku. Mieliśmy trochę szczęścia, trafiliśmy chyba na ostatni dobry moment przed latem. Każdy z nas złowił dziesiąt ładnych ryb, każdy znacząco poprawił swoje rekordy. Wytrzymaliśmy ze sobą dwa tygodnie bez spięć i wróciliśmy cało do domów. Kto wie? Może za rok znowu ta Szwecja?
jjjan