jesiotr napisał
Jest przedmiotem westchnień i pragnień całej lubańskiej braci wędkarskiej. Ileż to znajomych i mniej znajomych nękałem by mi ją załatwili. Wiadra wypitych "załączników" i wręczonych dowodów wdzięczności nic nie dały. Dopiero ojciec Darka w podzięce za pomoc synowi przy pisaniu "dyplomu" skontaktował się z kim trzeba i stałem się jej posiadaczem. Mowa o licencji połowu ryb na wodach Zakładu Karnego w Zarębie. Są to dwa nieduże wyrobiska bazaltowe potocznie zwane "Klawiszowskiem".
Nie robię sobie jaj, naprawdę, proszę mi wierzyć, załatwienie tego pozwolenia równe było złapaniu, jakiegoś Boga za nogi. Po prostu dzierżawca wychodzi z założenia, że nie potrzebuje za dużo hołoty nad wodą i mogą tam łowić tylko pracownicy ZK i ewentualnie ich rodziny. Czasami odstępują jednak od reguły i można się tam wcisnąć, ale warunek to znajomości. Tato Darka tak bardzo ucieszył się, że syn zrobił już "wyższe", a wiedząc, że go trochę wspierałem drobną pomocą (zebranie materiałów i takie tam), to mi wziął i wyczarował ten kwit. Dwa dni "cieszyliśmy" się z kumplem przy C2H5OH. Gdy już się nacieszyliśmy, to zgodnie ustaliliśmy, że czas na ryby. A że zima była ostra tamtego roku, to lód gruby pewnie na kilka cali. Tylko jeszcze telefon do Piotra (brata Darka) i już niesie nas darkowy "passat" w leśną głuszę.
Muszę wyjaśnić, że te dwie powyrobiskowe wody są mi już znane od dawna. Kiedyś w zamierzchłych czasach były to zbiorniki PZW. Nie wiem do końca jak to było, ale przehandlowały władze parę hektarów lustra za nędzne srebrniki. Z drugiej jednak strony może to i dobrze, bo jak wodą "opiekował" się związek to ni nawet kiełbia tam nie wpuścili. Teraz, gdy rządzą "klawisze" to cysterny z rybami kursują jak na centralnym. Co prawda człek, który decyduje o tym, jaką rybę wrzucić jest miłośnikiem świątecznego karpia to i wykupiono już chyba wszystkie "cyprinusy" z okolicznych stawów hodowlanych. O przepraszam - raz zaszaleli i wpuścili wywrotkę pstrągów tęczowych. Gdy jeden z drugim rybołowem zaczęli wyciągać na kukurydzę ze sprężyną kilowe tęczaki, to za łby się połapali. Co to jest? Dziwadła jakie. Zatruli nam wodę dziadostwem. Pstrągi w wodzie stojącej? Na kukurydzę? Rozmnoży się i pożre wszystkie karpie. Precz z tym. Musiał się facet z zarządu gęsto tłumaczyć z tych pstrągów. Na szczęście dla niego rybki te były tak żarłoczne, że miesiąc po wpuszczeniu nie było po nich śladu. Ale na drugie szczęście woda jest bardzo rybna i pomimo przewagi karpia jest tutaj wszystko, czego wędkarska dusza zapragnie. Nawet 30 kilowe tołpygi i amury. A węgorz to gruby jak ręka. Dla mnie rewelacja, bo większość tutejszych wędkarzy też uważa, że prawdziwą rybą jest tylko karp i zostawiają inny "chwast" w spokoju. Spinningując z Darkiem praktycznie nie mamy konkurencji.
Przepustka do raju... wędkarskiego
Ale wtedy była zima i spining odpadał. Więc w ruch poszły kiwoki i inne mormyszki. Teraz takie czasy, że dzika nie trzeba ganiać po lesie i porządny wskaźnik można kupić w sklepie.
Wyrobiska znajdują się gdzieś pięć kilometrów od Lubania. Trzeba się przeciskać leśnymi duktami. Nie mamy łańcuchów na kołach ale za to trwogę wielką czy przedrzemy się, a nie daj Bóg, zakopiemy. Ale dobry duch (pewnie też wędkarz) pozwolił stanąć nad taflą bez kłopotu. Tak jak z kumplami myślałem. Karpie w zimie raczej nie biorą to i nikogo na lodzie nie ma. Niech żyją karpiarze! Dać im wina!
Tym razem pojechaliśmy na "Mały". Jest to, jak sama nazwa wskazuje zbiornik mały, tzn. mniejszy od drugiego. Może o połowę. Wyszliśmy z założenia, że dzień krótki to i ryby na mniejszym będzie łatwiej namierzyć. Dokładnie nie wiem, ale na oko ma on z 10 hektarów. A jakie widoki. 20 metrowe skarpy, na górze dębowo-świerkowy las, z którego od czasu do czasu wychylają się łby saren i innych stworzeń leśnych zdziwionych pewnie, co tam te dwunożne zwierzęta szukają. Może jedzenia?
Co roku sobie obiecuję, że kupię świder do lodu. Ale zawsze odkładam to na później, czyli na nigdy. Ale w tym roku to na pewno. Dzwoniłem do "Polspingu". Mają solidne wiertła już za stówkę. Bo te Szwedzkie to trochę za drogie... No tak, przymroziło kilka tygodni i warstwa lodu ma ze trzy dychy. Rąbiąc siekierą otwór, w myślach opieprzam siebie za ten świder. Darek z Piotrem od lat mają licencję, to i lepiej znają teren ode mnie. Nie szukam, więc, że tak powiem "dziury w całym" tylko bezczelnie dłubię przerębel koło kompanów.
Kupiłem sobie za to nową podlodówkę z korkową rękojeścią. Zamontowałem małego "Quartza" Mitchela. Nawinąłem na niego dziesiątkę Siglona i nikt mi nie podskoczy. Jak Darek wyciągnął swój sprzęt, to aż przetarłem oczy ze zdumienia. Takie "coś" widziałem, jak dzieciak sąsiadki bawił się łowiąc plastikowe rybki w misce. "Wędka" była odlana z jakiegoś tworzywa. Żeby nie było niedomówień - szczytówka również. Nawet kołowrotek tam był. Też z plastiku. - Od Ruskich - mówi z dumą. -Za pięć złotych. Nawija mi to, z miną jakby zrobił najlepszy interes życia. No zaraz. Czegoś tu nie rozumiem. Facet zarabia niezły pieniądz. W barze potrafi zastawić kilka stów przez jeden wieczór, a on jak królika z kapelusza wyciąga "to". Znamy się od kajtka i niejedno razem przeżyliśmy. Myślałem, że widziałem wszystko co ten człowiek potrafi i niczym mnie już nie zaskoczy. A jednak.
Darek prezetujący plastikową broń i... jazgarza
Montuję zestaw, ale co i rusz spoglądam na Darka jak z zacięciem nawija żyłkę na coś, o czym mówi, że jest kołowrotkiem. No nic, zostawmy ten darkowy "sprzęt". Czas na łowy. Doryłem się już do wody. Trochę to trwało, ale lód taki, że nie w kij dmuchał. Mormycha jest jak ta żyleta. Tylko jeszcze ochotka zwana po ludzku mulakiem na hak i do wody. Do dna nie schodziło zbyt długo. Jakieś 5 metrów. Do brzegu będzie z 40. Darek mówi, że gdzieś 15 metrów od linii brzegowej jest uskok spadu, taka półka. Ale na razie pracuję tutaj. Piotrek już dawno macha wędką. Są i rezultaty, bo krótkie "jest" świadczy, że coś zawisło. Zdobycz okazuje się 15 cm okonkiem, więc wraca pod lód. Mija chwila i Darek wykrzykuje miłe uchu słowo "mam". Na szczęście nie wyciągał jej za pomocą plastikowego młynka, ale rzucając wędkę na lód ciągnął ręką.
- Będzie spory - wyjaśnia.
Pytam się czy pomóc. Kiwa głową, że nie. - Nie aż tak duży. "Aż tak"?. Pewnie chodziło mu o kilowego. Rzeczywiście, pasiak lądujący na lodzie ma gdzieś 30 cm. "Aż taki" to on nie jest, ale i tak śliczny, nawet bardzo.
Fajnie. I mi coś wzięło. Kiwok złamał się raptownie. Krótkie zacięcie i walczę. Nie ma jednak za bardzo z kim. Okoń ma z 20 centów, ale dobre i to. Co jakiś czas któryś z nas holuje rybkę. Jest nieźle, a nawet więcej niż nieźle. Jak się tak przyjrzałem, to jest pewna reguła w tych braniach: najpierw zagryza Darkowi, potem mi, a na końcu Piotrowi. Z początku myślałem, że to przypadek, ale zdarzyło się to kilka razy. Jasny gwint - to jakieś pedantycznie poukładane ryby, bo nawet w czasie żarcia zachowują kolejność. Piotrek zrywa mormyszkę. Spokojny to człowiek, ale jak już rzucił łaciną znaczy, że się wkurzył. Po tym wypadku brania ustały. Nie pomaga zmiana przynęt, głębokości łowienia czy częstotliwości drgań. Poszły se na dobre.
Pierwszy nie wytrzymuje Darek i goni szukać nowych miejsc. Chwilę później idę i ja. Tym razem w przeciwną stronę od kolegi. Piotrek jakiś czas jeszcze gmera w otworze, ale i on daje za wygraną i drepta gdzie indziej.
Karaś niczego sobie, a tam gdzie zaczyna się bryza na wodzie brały w zimie okonie
Namierzyłem płocie. Nie za duże, ale dość regularnie zasysają robaka. Szkoda, że nie mam zanęty, może by je bardziej pobudziło. Darek pracuje bliżej brzegu, niedaleko uskoku. Dobre wiatry go tam zaniosły, bo w pewnej chwili drze się na całe gardło. Biegnę. Widzę, że Piotrek też się zerwał. Jak dobiegłem to Dariusz właśnie oddawał gdzieś piętnasty metr żyłki. Mówi, że ma "dychę", więc nie może szaleć. Jak duży? Nie ma pojęcia. Pojęcie się zrobiło gdzieś po pięciu minutach. Kolega jak wycina otwór, to taki, że można do niego głowę włożyć, teraz, więc nie było problemu z wyjęciem okonia. Bo to właśnie pasiak dziabnął w mormyszkę. Piękny 35 centymetrowy garbus. Gratulacje, radość. Trochę jeszcze postaliśmy z Piotrem i rozeszliśmy się do swoich dziur.
Narobił nadziei tym okoniem. Oj narobił. Nie powiem i ja coś tam wyciągam, ale to nie to. Czekam na "kilówkę". Zawsze tak się pocieszam, kiedy nic konkretnego mi nie bierze, a gdy inni mają z czym się siłować.
No właśnie, nie tylko Darek łowcą okazów. Krzyk Grubego (Piotrek) wyrwał mnie z zamyślenia. Jego brat w trzy sekundy już przy nim stoi. Gdy dobiegam, relacjonują o co chodzi. Z emocji, nieco chaotycznie. Drogą dedukcji zgadłem, że Piotrek zaciął niewielkiego okonia. Przy samym lodzie zaatakował go ogromny współbrat. I teraz właśnie próbuje delikatnie wyciągnąć całe to towarzystwo. Choć zobaczyć jaki jest duży. No i zobaczyliśmy. Podciągnięty do przerębla tandem stanął gdzieś z 20 cm pod powierzchnią. Uderzenie ciepła jak po setce dobrze schłodzonej wódki. To nie może być okoń. To chyba sandacz. - To żaden sandacz, to okoń - krzyczy z emocji Darek. Widzę do cholery, że to okoń, ale nie mieści mi się we łbie, że jest aż tak duży. Zresztą, nie zmieściłby się i do przerębla. Wszyscy spoglądamy na rybę dzikim wzrokiem. Choćby fotka i do wody. Ale on tylko spokojnie wypluwa małego, zżutego okonka i znika jak zjawa. Gotów jestem u notariusza, prokuratora i policjanta wyznać "ad akta", że monstrum w paski ocierało się o pięćdziesiąt centymetrów. Łowiłem już czterdziestki. Na pewno były mniejsze.
Chwilę po tym zrobiło się koło nas siwo od dymu. Zapaliliśmy po jednym środku uspokajającym z akcyzą i do roboty. Ze swoją podlodówką przenoszę się bliżej Piotrka. Wcale nie dlatego, że liczę na zapięcie tego "czegoś". Wcale nie. Po prostu tutaj trochę mniej wieje. Cieplej jest.
Nocka na Klawiszowskim
Data ważności "nadziei" zależy od siły emocji. Ten piotrkowy okoń "siłę" emocji wywołał niekiepską to i nadzieja trwała z godzinę. Tyle wytrzymałem bez brania. Tym bardziej, że Darek po raz drugi wydarł się, aż echo poniosło do lasu. Wyraził jednak obawę czy starczy mu żyłki. Wyciągało linkę nieprzerwanie. - Darek, zatrzymaj ją, bo ci całą dychę wywlecze. Wóz albo przewóz. Na to diktum zacisnął bardziej kciuk z palcem wskazującym. - Zaraz strzeli - mówi. Trudno, tak czy siak by poszła. Ale nie! Trochę idzie! Rzeczywiście, odzyskuje metr po metrze. Wyraźnie się zmęczyła. Pod przeręblem błyska kształt ryby. Okoń jest bardzo duży. Nie. Nie taki jak ten Piotra, ale spory. Pomagam wyrzucić go na lód. Uczucie zazdrości o rybę jest mi obce, ale teraz odganiam głupie myśli by trochę nadgryźć Darkowi żyłkę. Tak żeby nie zauważył. Już widzę oczyma wyobraźni - O! Poszedł? Jaka szkoda...
Pasiak ma około czterech dych. Nie wzięliśmy aparatu. Pstrykam mu fotę później w domu, ale to nie to. Mikrofalówka, lodówka i ryba. Nie pasuje. No chyba, że do kulinarnego przetworzenia. Tak to pasuje. Jak twierdził potem sam łowca - smak jej też mu pasował.
Darek z podlodową rybką
Słońce dawno już zaszło za las, ale jest jeszcze dość widno by uparcie ślęczeć nad dziurą. Nasiąknięty wodą kiwok zamarzł już godzinę temu. Obiecujemy sobie, że jeszcze tylko pięć minut kiwamy. Z pięciu zrobiło się pół godziny. Nie ma żartów, schodzimy bo trzeba będzie świecić oczami. I tak już nic nie bierze. Nawet Darkowi.
Zmarznięci, przytulamy się w aucie do otworu z ciepłym powietrzem jak ćmy do lampy. Panuje jednomyślność, że to był dobry dzień. Tak Darku - dobry był to dzień dla Ciebie. I ty Piotrze niemałe, a może największe z nas, emocje przeżyłeś. No i ja. Też nie mam czego narzekać. Kilkanaście okoni, takich patelniaków i trochę płotek. Jedno wiem. Ja tu jeszcze wrócę.
W drodze powrotnej gapię się na stojącą w wiadrze pięciozłotową podlodówkę z bratniego kraju. Fałszywie, okazując brak większego zainteresowania, rzucam pytanko:
- Darek, w którym miejscu na bazarze stoją ci Ruscy?
Ku chwale przyjaciół - Darka i Piotra Tołwimskich, tekst popełnił:
Daniel "jesiotr" Grygorcewicz