Jest piątek wieczór, gdy nagle słyszę pukanie do drzwi. Otwieram i widzę sąsiada - pana Andrzeja - uśmiechającego się, w ten znany mi sposób. No to już wiem, co się szykuje! Jedziemy jutro na rybki!
Chwila dyskusji, co do miejsca naszego łowienia i decyzja – jedziemy nad Wisłę.
Tym razem nastawiamy się na spinning. Celem naszej wyprawy, jak prawie zawsze, są sandacze. Nie pogardzimy oczywiście też innymi drapieżnikami.
O 6.15 jesteśmy nad rzeką. Jest jeszcze ciemno, ale widać, że nie jesteśmy sami. Jest dosyć sporo ludzi - głównie spławikowców. Uzbrojenie wędek w twistery i jazda nimi do wody. Łowię głównie małymi, białymi twisterami, pan Andrzej większymi. Pierwsza godzina nie przynosi prawie żadnych efektów. Kolejny rzut i przytrzymanie. Najpierw myślę, że to zaczep, ale jak to często bywa zaczep nagle zaczyna żyć! Ryba muruje do dna, a moja delikatna wędka gnie się niemiłosiernie. Dobrze uregulowany hamulec oddaje rybie trochę żyłki. Poznaję już te charakterystyczne ruchy - to sandacz. Chodzi jeszcze chwilę przy brzegu, ale po chwili jest już w podbieraku.
Miara wskazuje 55 cm.
Następne rzuty i następne brania, które różnie się kończą. W przeciągu 20 minut notuje „obcinkę” twistera przez szczupaka (nie miałem stalki), ładne branie i krótki hol najprawdopodobniej sandacza, po którym twister z niesamowitą prędkością wyskoczył z wody, o mało nie trafiając mnie w głowę. Na szczęście jestem obdarzony refleksem i po szybkim uniku, twister ląduje na rosnącym za mną drzewie. Za chwilę kolejne branie - tym razem niewymiarowy sandaczyk melduje się na brzegu. Buzi i po chwili odpływa w dobrej kondycji.
Przechodzę kilka stanowisk dalej. Oddaję kolejny rzut i gdy już mam wyjmować twistera z wody, przy samym brzegu mam branie szczupaczka. Tym razem nie obciął mi twistera i po chwili ląduje w podbieraku. Miarka wskazuje 43 cm - więc po chwili wraca z powrotem do wody.
Z następnego miejsca udało mi się wyciągnąć na malutkiego twistera leszczyka 35 cm oraz okonia 25 cm.
Zbliżała się godzina 12.00. Zaburczało mi w brzuchu przypominając, że czas na ciepłą herbatkę i kanapeczki. Postanowiłem skonsumować moje śniadanko na następnym miejscu, które wydawało się bardzo interesujące. Usiadłem na trawce i zacząłem podziwiać otaczającą mnie przyrodę, jednocześnie konsumując „małe co nieco”. Nagle na środku rzeki zauważyłem atak jakiegoś drapieżnika. Nie zastanawiając się długo, posłałem w to miejsce twistera. Pozwoliłem mu opaść na dno i zacząłem powoli zwijać żyłkę.
Po paru obrotach korbką, czuje delikatne puknięcie. Przycinam i czuję ten przyjemny ciężar na wędce. Ryba muruje do dna, wyciągając parokrotnie trochę żyłki z kołowrotka. Po około 2 minutach czuję, że ryba słabnie. Myślę sobie – „już cię mam sandaczu!”. Ryba powoli daje mi się podciągnąć pod powierzchnię. W końcu ją widzę – ale to nie sandacz, tylko sum! Nie jest może wielki, ale po raz pierwszy skusiłem suma na spinning, więc moje dziwienie było wielkie, tym bardziej, że walczył zupełnie jak sandacz. W tym momencie pojawił się pan Andrzej, który podebrał rybę.
Miara wskazuje 71cm, ale świadom tego, że sum ma teraz okres ochronny, po krótkiej sesji fotograficznej, wypuszczam go z powrotem do wody.
Przez następne dwie godziny zahaczam parę małych sandałków i okoni. Pan Andrzej też zalicza parę niewymiarowych sandaczy i okoni.
O godzinie 14.00 postanawiamy zakończyć nasze łowienie. Dla mnie była to wyjątkowo udana wyprawa, gdyż połowiłem sobie całkiem fajne rybki na dość delikatny sprzęcik, co dało mi ogromna satysfakcję.
Luk750