Wyprawa do Mequinenzy - włóczęga po Ebro (3)
Data: 09-11-2004 o godz. 10:45:00
Temat: Wieści znad wody


Nad brzegiem Rio Segre zatracam niemal poczucie czasu. Obserwuję poczynania angielskich specjalistów sumowych, robię zdjęcia i obmyślam strategię, jaką z Mariuszem powinniśmy obrać, podczas połowu suma w tej rzece.



Nagle spoglądam na zegarek i błyskawicznie uświadamiam sobie, że pozostało już niewiele czasu na zakupy! Przecież chleba już nie dostanę i natychmiast biegnę w stronę pobliskiego sklepu. Z wiklinowego kosza wyciągam ostatnie już francuskie bułki – po chlebie ani śladu. No nic – lepszy rydz niż nic. Do wózka dokładam zgrzewkę piwa, kilka butelek wody mineralnej i szybko do sklepu wędkarskiego kupić białe twistery.

Wpadam tuż przed zamknięciem do niemieckiego sklepu i biura zarazem, szybko tłumaczę, o jakie twistery mi chodzi i wychodzę parę minut po 12-tej. Uff! – niewiele brakowało, a nie zdążyłbym – Niemcy bowiem przyjęli te same godziny urzędowania co Hiszpanie, czyli od 9:00 – 12:00, a następnie od 18:00 – 20:00. Pakuję zakupy do samochodu Roja i jazda na jezioro górne.

Samochód parkuję na prywatnej posesji nieopodal naszego portu, gdzie czeka na mnie łódź. Przeładowuję zakupy, a następnie jednym lekkim pociągnięciem zapalam naszą 10 - konną Yamaszkę. Fascynuje mnie ten silniczek – pali na dotyk, chodzi jak zegarek szwajcarski i mruczy przy tym bardzo szlachetnie. Co innego ta Honda na jachcie – ją trzeba najpierw podpompować, potem ssanie i kręcenie rozrusznikiem aż zaskoczy – jak się już rozkręci, to jest OK, ale start ma raczej trudny i trzeba mieć naładowane akumulatory.

Po powrocie do zatoki zdaję szybko relację z tego co widziałem Mariuszowi, następnie pakujemy manatki, zwijamy cumy i ruszamy dalej w górę rzeki na spotkanie z przygodą.

Koryto spiętrzonego Ebro jest bardzo głębokie. Praktycznie od samego portu echosonda wskazuje 40 – 70 metrów głębokości. Nie mamy zatem żadnych szans na zatrzymanie się gdziekolwiek indziej jak tylko w zatoczkach. Nie mamy bowiem aż tyle liny, a ponadto nie dysponujemy tak dużymi kotwicami, żeby móc kotwiczyć na otwartej wodzie. Musimy wiązać jacht do drzew albo skał, żeby było pewnie i bezpiecznie.

Podczas krótkiego szkolenia obsługi jachtu dowiedziałem się, że nawet 100 kilogramowy ciężar nie jest w stanie utrzymać jachtu przy średnim nawet wietrze, dlatego też cumowanie jest jedną z najważniejszych czynności, które nas czekają. Przy manewrowaniu i wychodzeniu jachtem z zatoki, Mariusz musi stać na rufie i dbać, żeby lina holująca łódź cały czas była napięta i nie weszła w turbinę silnika. Samo manewrowanie nie jest aż takie trudne i szybko przyzwyczajam się, że jacht reaguje na ster z niewielkim opóźnieniem.

Płyniemy powoli w górę rzeki. Naszym celem jest zatoczka pod klasztorem, czyli jakieś 4,5 – 5 godzin żeglugi. Nie wykluczamy jednak, że jak spodoba nam się inne miejsce, to właśnie tam się zatrzymamy.



Płynięcie wbrew pozorom przysparza nam nieco trudności. Jacht nie trzyma kursu i trzeba cały czas kontrować to w lewo, to w prawo. Tak więc nie ma mowy o automatycznym pilocie i jeden z nas ciągle musi siedzieć za kołem sterowym.



Po opuszczeniu zatoki oddaję ster Mariuszowi, a sam zabieram się za pieczenie ryby i przygotowywanie zalewy. Pod pokładem w czasie pieczenia i gotowania jest raczej gorąco - jednak lodowate piwko rekompensuje te niedogodności i dodaje uroku pracy w kuchni. Kapitan Mariusz dzielnie radzi sobie ze sterowaniem i tylko kiedy zbyt bardzo pochłonięty jest pisaniem sms-ów trzeba go upominać o trzymanie kursu. Sporadycznie tak się dzieje, bo rzadko kiedy mamy przyzwoity zasięg i komórki po prostu nie działają.




Do naszej zatoczki pod klasztorem dopływamy późnym popołudniem. Jest bardzo duża i mamy problemy z porządnym zacumowaniem. W końcu jednak udaje nam się zawiązać dziobową cumę do jakiegoś drzewa, z rufy natomiast zarzucamy po skosie dwie kotwice i w ten sposób unieruchamiamy naszą łajbę.




Montujemy sumówki, zbroimy je węgorzami, a następnie otwieramy sobie po puszce zimnego piwa i narzekamy na zimny wiatr, który niweczy nasze szanse na suma.

Zmrok w Hiszpanii zapada błyskawicznie. Krótki i szybki zachód słońca, a w chwilę później egipskie ciemności. Zapalamy naszą pokładową świecę albo raczej znicz. Siadamy wygodnie na rufie i wsłuchujemy się w nadebrzańską ciszę. Ryby nie przejawiają żadnej aktywności. Postanawiamy więc, że rano po śniadaniu poszukamy innej zatoczki po drugiej stronie rzeki. Łatwiej powiedzieć niż uczynić – nazajutrz bowiem po śniadanku i rozplątaniu węgorzy nie możemy poradzić sobie z wyciągnięciem jednej z kotwic. Dopiero kamerka Mariusza pozwala nam zobaczyć przyczynę. Całe dno pokryte jest pościnanymi drzewami, pomiędzy którymi zaplątała się kotwica.






Następną zatoczkę znajdujemy po godzinie wolnej jazdy. Jest podobna do innych, ale nieco płytsza. Kotwiczymy łódź i wypływam z kamerką na rozpoznanie. Zatoczka wije się jeszcze dalej i wcina w głąb lądu, ja jednak koncentruję się na razie w okolicy jachtu. Chciałbym bowiem połapać trochę sazanów.

Kamerka pokazuje bardzo wyraźnie w krystalicznie czystej wodzie grunt Ebro. Jest kamienisty i twardy, niemal zupełnie pozbawiony szlamu. Nagle pojawia się sazan, potem drugi. Jest ich więcej. Wracam na jacht i robię zanętę.

Do zmroku bawię się z sazanami na spławiczek. Wyciągam parę nadających się na żywca i trochę większych oraz jednego 5 kilowca, który łamie mi szczytówkę bolonki. Mariusz natomiast po nieudanej próbie na feederka przeszukuje zatoczkę ze spinnerkiem, a krótko przed zachodem zbroimy i wywozimy naturalnie nasze sumówki.




Gdzieś w oddali słychać grzmoty. Widzimy także błyski.

- Mariusz! – wołam - nadchodzi burza – sumy powinny być aktywne.
- Fajnie!- brzmi odpowiedź.

Nagle robi się wietrznie i coraz bardziej wzburzona rzeka zaczyna kołysać jachtem. Burza zmieniła kierunek i zmierza w naszym kierunku. Coraz krótsze są przerwy pomiędzy grzmotami, wiatr przybiera na sile. Zaczynam się martwić – stoimy bowiem blisko brzegu, a tym samym blisko ostrych skał. Jeżeli jedna z cum nie wytrzyma, to z całą pewnością jacht rozbije się o skały.

Grzmoty nasilają się i zaczyna zacinać deszczem. Dmucha coraz bardziej, cumy trzeszczą pod naporem masy jachtu. Przygotowuję się powoli na najgorsze i tłumaczę Mariuszowi, że jak dojdzie do zerwania liny, to musimy natychmiast zapalić silnik, odciąć drugą linę i starać się wypłynąć z zatoki. Nie będziemy też zabierać drugiej łodzi – nie będzie bowiem czasu na zabawę z liną. Mariusz wysłuchuje mnie bardzo uważnie, a kiedy kończę, odpowiada:

Dobra, Janusz! – to ja póki co, położę się żeby trochę odpocząć i nabrać sił. Jak ta lina się zerwie, to obudź mnie.

Patrzę na niego z opadniętą szczęką i nie dowierzam własnym uszom! Mariusz natomiast odwraca się i z poważną miną wchodzi do swojej kajuty, kładzie się i natychmiast zasypia!!! Lecę za nim, chcę tłumaczyć. Wszystko na nic – Mariusz… ŚPI!!


Dmucha coraz bardziej – pioruny są coraz głośniejsze. Wskakuję na rufę jachtu i opuszczam silnik, pompuję ręczną pompką paliwo do gaźnika, wyciągam ssanie i jazda na górę do steru. Kręęęęce rozrusznikiem i kręęęęce, Honda baaaardzo niechętnie zapala – nareszcie!!! Wyłączam ssanie i pozwalam pracować silnikowi na biegu jałowym. Nóż! Potrzebuję ostry nóż! Wyciągam z mojej skrzynki nóż do filetowania i chowam się nieco przed deszczem. Staram się pozbierać myśli. Nagle piorun wali tak mocno, że od razu przypominam sobie, że nasze wędziska to węglówki i musimy je natychmiast schować.

- Mariusz! - wołam - Mariusz - wyłaź natychmiast i ściągaj wędki, bo w nas uderzy!
Mówiąc to zabieram się do ściągania moich zestawów. Przebudzony Mariusz mamrocze:
-Janusz, ściągnij za mnie.
Kiedy wołam, że wędki zaraz lądują za burtą wypełza z kajuty i prawie po omacku zwija swoje zestawy, po czym znika znowu w swojej kajucie.

Burza trwa jeszcze z godzinę. Wiatr przegania ją w inne miejsce, przestaje też padać – wyłączam silnik i kładę się spać. Boże, jaka to frajda móc spokojnie spać!

Rano, zaraz po śniadaniu, wypływam z kamerką i spinnerkiem w te część zatoczki, które wcinają się w ląd. Jest tu dużo płycej. Rzut białym twisterem i natychmiastowe branie. Sandaczyk wraca do wody, następny rzut – branie, kolejny maluch wraca do wody. Opływam wolno zatoczkę na silniczku elektrycznym, wypatrując bassów. Te jednak grasują tylko pod skałami. Widzieliśmy wielokrotnie specjalistów z Ameryki i Japonii, którzy podczas połowu tej ryby niemal ocierali się o skały.

Nagle odczepiony sandaczyk wyślizguje mi się z ręki i spada na dno łodzi. Odkładam wędkę żeby podnieś malucha, twister wpada przypadkowo do wody, łódź przesuwa się napędzana silniczkiem. Następuje prawie natychmiastowy atak i kolejny niemiarek rozrabia na dnie lodzi. To już jedenasty w ciągu niespełna pół godziny.


Wracam. Teraz Mariusz wypływa trochę porzucać. Po paru rzutach i wypuszczeniu sandaczowych maleństw, potężne pobicie i odjazd nie do zatrzymania, zakończony suchym trzaskiem połamanego wędziska. Wściekły Mariusz wraca na jacht, odkręca kołowrotek z dolnika, po czym wywala resztę połamanego wędziska w czeluść Ebro.

Nasza przygoda na spiętrzonym Ebro dobiega powoli końca. Naturalnie nie byłem w stanie opowiedzieć wszystkich naszych przygód. Nawet nie będę już opisywał jak Mariusz, sterując jachtem tak pochłonięty był wysyłaniem sms-ów, że zrobiliśmy zwrot o 180° i płynęliśmy parę godzin w przeciwnym kierunku.

Była to wspaniała, pełna przygód i z całą pewnością niepowtarzalna wyprawa. A teraz ruszamy pełną parą na sumy.



Cdn.

Karpiarz







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=983