Ślady zębów
Data: 02-11-2004 o godz. 08:00:00
Temat: Wieści znad wody


Jadąc nad wodę nasza rozmowa krążyła jak zwykle wokół ryb. Przejeżdżając przez most w Zegrzu nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Kilkadziesiąt łódek stało jedna przy drugiej w jednym miejscu. Przy ogromnym dole krążyli łowcy sandaczowego mięsa.
- Rany, Wykrzyknik wygląda na to, że sandacze zeszły już na głęboką wodę - skomentował ten widok Marek.



Zapatrzyłem się na ten tłok i o mało nie wylądowałem na barierce rozdzielającej chodnik od jezdni.
- Możliwe, choć ciągle jest jeszcze ciepło i wydaje mi się, że po prostu przypłynęło sporo niedzielniaków i szukają szczęścia.

Jechaliśmy dalej ku narwiańskiej rynnie odkrytej jeszcze wiosną podczas wyprawy na okonie. Miejsce jest bardzo ciekawe, dość głęboka rynna z mnóstwem zaczepów. Powalone drzewa, kamienie, po prostu idealne miejsce na jesienne drapieżniki. Na miejscu byliśmy kilka minut po południu. Wiatr prawie ucichł a płynąca woda zdradzała nam co kryje się pod nią. Każdy uskok dna, każdy dołek ze spowolnieniem było widać jak na dłoni.

Wzięliśmy tylko po jednym kiju, kilka rodzajów gumek i mnóstwo główek o różnej wadze. Moja rynna jak się spodziewałem okazała się być wolna. Liczni łowcy szczupaków, okoni i sandaczy, którzy wybrali wszystkie łódki z przystani pływali wszędzie tylko nie tam. Powód był bardzo prosty, ogromna liczba zerwanych przynęt. Podwodny gąszcz dawał idealne schronienie rybom jak i wędkarskim przynętom, które zostawały tam na zawsze.

Zatrzymaliśmy się kilkanaście metrów powyżej rynny. Pierwsze rzuty i pierwsze gumy zostają w karczach. Patrzę na Marka i już wiem co chce mi powiedzieć. Ubiegam jego słowa i wyciągamy kotwicę, przestawiamy się na nieco płytsze miejsce. Tam woda ciągnie troszkę mocniej. W odległości jakichś dwudziestu metrów mamy garbik wzdłuż nurtu. Jego szczyt jest jakieś półtora metra pod powierzchnią a stok od strony nurtu opada na jakieś trzy i pół do czterech metrów. Dno jest twarde i pozbawione zaczepów. Jednak wystarczyło przestawić kij podczas spływu przynęty bardziej w stronę nurtu a gumy grzęzły w daleko wysuniętych gałęziach zatopionego drzewa. Trzymaliśmy więc wędki wzdłuż pontonu tak aby nasze wabie nie wpływały w zaczepy.

Dochodziła czternasta gdy Marka wędka wygięła się imponująco. Ryba bardzo wolno płynęła pod prąd. Kij zgiął się niemiłosiernie a kołowrotek z chrzęstem oddawał plecionkę. Zwinąłem swój zestaw i byłem gotów wyciągnąć kotwicę, gdy kij nagle wyprostował się. Spojrzałem na Marka. W jego oczach było coś dziwnego, ni to złość, ni rozczarowanie. Zwinął zestaw w milczeniu. Na główce i w boku przynęty podwodny zbój zostawił podpis - ślady zębów.

- No, Mareczku, miałeś króla tego dołka. Takie ślady zostawić mógł tylko ogromniasty sandor.
- Wykrzyknik, nawet mi nie mów! Ręce mi się trzęsą.
Po chwili poświęconej na łyk kawy wróciliśmy do łowienia. Kilka rzutów i Marek ma kolejne branie, spóźnia zacięcie, jednak ryba wzięła bardzo głęboko i zacięcie było tylko formalnością. Po chwili mieliśmy już pasiastego rozbójnika w podbieraku.

- No i jak mówiłem, Dzień Dziecka nie trwa wiecznie. Czekałem na to z obawą i nadzieją żeby nie nadszedł. Coś czuję, że dzisiaj jest Twój dzień - po tych słowach wyciągnąłem aparat i zacząłem robić zdjęcia.
Marek tylko się uśmiechnął i wziął się za odhaczanie ryby. Po kilku chwilach łowiliśmy dalej. Nie minęła godzina i Torque wyciągnął kolejnego sandacza.

Ja miałem tylko okonia i żadnego kontaktu z sandaczem, czułem, że wrócę bez ryby. Mój wędkarski nos nigdy mnie nie zawodził i tym razem czułem, że spłynę na zero. Skoncentrowałem się więc jak tygrys przed atakiem. Wlepiłem wzrok w szczytówkę swojej wędki i łowiłem w milczeniu i napięciu. Niestety swoim skupieniem i koncentracją przywiodłem do Marka przynęty okonia trzydzieści osiem centymetrów.

Powolutku zaczynało dopadać mnie zniechęcenie i zmęczenie. Ciężkie główki i jednoręczny kij znów zrobiły swoje. Byłem jakiś taki nieswój. Cóż, wziąłem podbierak. Ten atrybut pechowca po raz kolejny miał utwierdzić mnie w tym, że bez niego łowię więcej.
- Słuchaj, Wykrzyknik, czas zacząć łamać stereotypy, jeszcze coś złowisz, mamy godzinkę z minutami do zmierzchu, więc bez obaw. Zobacz ciśnienie niskie a sandacze biorą, więc i podbierak trzeba obalić.
- Komu biorą temu biorą - uśmiechnąłem się - jakoś nie mam dzisiaj przekonania do sandaczy. Może popływamy za szczupalami?
Marek spojrzał na mnie, zrozumiałem, że nie można się poddawać, łowiliśmy dalej.

Dochodziła siedemnasta a Marek miał już trzy miarowe sandacze, ba! najmniejszy miał pięćdziesiąt osiem centymetrów. Założyłem seledynka, rzut na szczyt garbu i w końcu poczułem pstryknięcie. Szybkie zacięcie i siedzi. Ryba jednak idzie jakoś tak łatwo, pod pontonem widzę krótkiego sandaczyka. Nawet nie wziąłem aparatu, szybkie odhaczenie i z nieco większym zapałem łowię dalej. Dwa rzuty i następny króciak wraca do wody. Po nim dwa ładne okonie. Nie widząc przyszłości dla seledynowej gumy wróciłem do swojego killera. Rzut znów na płytką wodę i w pierwszym opadzie branie. Zacinam i już wiem, że mam rybę dnia. Ta walczy pięknie, kij pracuje fantastycznie jednak cały zestaw jest na tyle solidny, że ryba po chwili kapituluje. Siedemdziesiąt dwa centymetry ma piękny i gruby sandacz! Radość wróciła do mnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Łowiłem z nowym zapałem i z jeszcze większym skupieniem.

Dochodziła osiemnasta i było już prawie ciemno. Założyłem białego rippera i posłałem go w głęboką rynnę. Były dwa wyjścia, albo urwę, albo wyciągnę rybę. Dwa poderwania i siedzi. Tym razem ryba walczy jakoś dziwnie, ni to okoń, ni to szczupak. Jednak po chwili uspokaja się i zaczyna napierać stabilnym i coraz większym ciężarem. Już wiedzieliśmy, że to sandacz, ba i to jaki. Siedemdziesiąt pięć centymetrów.

Uścisnęliśmy sobie dłonie, pstryknęliśmy fotki i... zarządziliśmy szybki odwrót. Niebo rozbłysło piorunem, zaraz po nim następnym i następnym. Wiatr wzmagał się coraz bardziej i bardziej. Wracaliśmy już w zupełnych ciemnościach obawiając się, że nie zdążymy spakować pontonu przed deszczem. Na nasze szczęście udało nam się, gdy tylko wyjechaliśmy na drogę zaczęło padać. Byliśmy wyłowieni i szczęśliwi. Po raz kolejny przekonałem się, że wierzyć w sukces trzeba do końca i nie poddawać się przy pierwszym niepowodzeniu. Tylko konsekwencja i ciężka praca daje wymierne efekty. Mareczku, jak zwykle, ogromne dzięki za wspólne łowienie. Gdzie teraz na jazie?

wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=980