Szukając sandaczy
Data: 25-10-2004 o godz. 10:00:00
Temat: Wieści znad wody


Ten wyjazd planowaliśmy prawie cały tydzień nie mogąc się zdecydować gdzie jechać. Wiedzieliśmy tylko jedno - chcemy połowić sandacze.



Na wyjazd nad Gnojno zdecydowaliśmy się dopiero w piątek wieczór. Nad wodą byliśmy jeszcze po ciemku, rozgwieżdżone niebo zapowiadało słoneczny i ładny dzień. Tylko czy coś złowimy?

Zmontowaliśmy ponton, przymocowaliśmy silnik i pełni nadziei ruszyliśmy na wielkie łowy. Silnik pchał nas szybko na znane nam miejsca, a w żyłach krew aż się gotowała. Zakotwiczyliśmy nasze pływadło w głębokim dołku i skakaliśmy naszymi wabiami po stoku. Niestety poza małym szczupaczkiem i jednym okoniem nie mogliśmy nic złowić.

Gdy zrobiło się już całkiem jasno, widok jaki rozciągał się dookoła wprawił mnie w osłupienie. Na brzegu nie było nawet jednego wolnego miejsca, po wodzie pływało mnóstwo łódek, wszyscy szukali szczupaków i okoni. Jednak tylko te drugie chciały współpracować. Zachęcony widokiem brań na innych łódkach Marek wyciągnął troczek.
- No, nie Mareczku, będziesz musiał opuścić mój okręt. Nie będziemy dzisiaj łowili okoni - żartowałem. Marek tylko się uśmiechnął i powiedział, że chce sobie złowić jednego czy dwa.

Nie mogłem go powstrzymać i już po chwili wyciągnął ładnego garbuska. Ja jednak postanowiłem nie odpuszczać i usilnie szukałem grubej ryby. Jednak jak to w życiu bywa człowiek uległy jest i skory na pokusy. Uwiązałem więc i ja na swoim sandaczowym kiju zestaw do łowienia okoni na trok. Okazało się to jednak dla mnie zgubne, gdyż już po chwili z niewyjaśnionych powodów ciężarek podczas wyrzutu złamał szczytówkę czułej sandaczowej wklejanki.
- Mam dość, co jest do licha, to już trzeci raz w ciągu tygodnia.
- Wiesz, Wykrzykniku, jak chcesz możemy wracać.
- Nie, nie Mareczku. Połowimy jeszcze, odetnę końcówkę i będę łowił dalej. Kij będzie nieco sztywniejszy, ale i troszkę szybszy.

Mimo złości na złamaną wędkę i brak jakichkolwiek oznak żerowania sandaczy łowiliśmy dalej. Czas mijał, a nas ogarniało zmęczenie i znużenie. Zmienialiśmy miejsca i przynęty, sposoby prowadzenia przynęt i nic. Wszystko wskazywało na to, że tym razem nie będzie o czym pisać, no może o naszej porażce. Co na to powie Old_ rysiu? Że straciliśmy nasze szczęście? Zresztą, co ja powiem żonie, że znowu spędziłem cały dzień na wodzie uganiając się za rybą, która ma mnie głęboko gdzieś i nie ma zamiaru dać się złowić, zamiast spędzać czas z nią.

- Torque płyniemy na Narew, Gnojno jak widzisz nas nie lubi! Nie chciało dać nam sandaczy w czerwcu i nie chce dzisiaj. Na Narwi jest fajna rynienka coś czuję, że właśnie tam połowimy.

Jak powiedziałem, tak zrobiliśmy. Płynąc znów rozbudziliśmy naszą fantazję marzeniami o sandaczach i sumach. Na nasze nieszczęście owa rynna obławiana była przez dwóch spinningistów łowiących z brzegu, więc wróciliśmy na Gnojno. Po dwóch godzinach bezowocnego czesania wody znaleźliśmy się znów nad narwiańską rynną. Była wolna, więc zakotwiczyliśmy ponton powyżej i posłaliśmy przynęty do wody. Już po chwili Marek przybił mi gwóźdź do trumny, wyciągając miarowego sandaczyka. Cóż, nie można zawsze łowić więcej.

- No, Mareczku, mówiłem Ci, że w końcu Ty będziesz łowił, a ja będę Twoim fotografem. Wiesz, jak to mawiają. Nosił wilk razy kilka ponieśli i wilka - roześmialiśmy się głośno.
- Ja coś czuję, że nic już dzisiaj nie złowię.
- Nie chwal dnia przed zachodem słońca - odparł Marek - jeszcze coś złowisz, zobaczysz!
Niestety rynna obdarowała tylko Marka. Dochodziła godzina szesnasta, więc postanowiliśmy już wracać.

Pakowanie pontonu i całego naszego czamadanu zajmie nam sporo czasu, a ciemno zrobi się za dwie godziny. Wracając do samochodu zatrzymaliśmy się jeszcze na stromym spadzie, żeby oddać kilka rzutów rozpaczy. Rynna była głęboka i liczyliśmy, że może w niej kryją się wspaniałe sandacze. Gdy tylko kotwica miękko dotknęła dna, a Torque przywiązał ją do dulki pontonu, rzuciłem predatorem Mansa z piętnastogramową główką na wypłycenie i powolnymi skokami sprowadzałem go na głęboką wodę. Nurt w tym miejscu był jednak tak silny, że musiałem założyć trzydziestogramową. To pozwoliło mi przytrzymać przynętę przy dnie. Niestety nic się nie działo.

Po kilku pustych przeciągnięciach powiedziałem, że to już ostatni rzut i machnąłem daleko w miejsce, co do którego nie byłem pewny, czy jest jeszcze płytkim cyplem, czy też już może stokiem stromo opadającym do kilku metrów. W trzecim skoku gumy poczułem potworne targnięcie, a kij zgiął się i jęknął. Jednak po chwili ryba spadła. Odłożyłem kij i spuściłem głowę. Miałem dość, tego było za wiele, czemu akurat teraz? Gdy mamy wracać do domu miałem piękną rybę na haku, a ta spadła. Marek postanowił podnieść mnie na duchu i powiedział, żebym łowił dalej, bo skoro było jedno branie, to może będzie i następne.

Zwinąłem zestaw i obejrzałem przynętę, wyglądała jak ugryziona przez kota. To musiał być sandacz. Zamachnąłem się i posłałem przynętę w to samo miejsce co przed momentem. Kilka ruchów korbką i pstryknięcie. Momentalnie zaciąłem, a kij jęknął jeszcze mocniej niż poprzednio. Ryba nie dawała się ruszyć. Pływała spokojnie, jednak ciągle głęboko, nie dając się oderwać od dna. Mocny sprzęt pozwolił jednak dość szybko przejąć kontrolę nad sprawą i doprowadzić rybę do pontonu, gdzie sprawnym chwytem wyciągnął ją Marek.

Ileż radości we mnie wstąpiło po złowieniu tej rybki, ustąpiło zmęczenie i zły nastrój. Zapomniałem o złamanej wędce i całym dniu bezowocnego łowienia. Byłem szczęśliwy.

Po krótkiej sesji zdjęciowej znów zaczęliśmy łowienie. Niestety i ta rynna wyglądała na zamieszkałą tylko przez jednego sandacza. Więc po dziesięciu minutach wróciliśmy na Gnojno. Rzuciliśmy trole i powoli płynęliśmy w kierunku samochodu. Gdy nagle echo pokazało spore łuki przyklejone do stoku. To musiały być sandacze. Ustawiliśmy się u podnóża górki i zaczęliśmy łowienie. Po chwili miałem lekkie pstryknięcie, które skwitowałem potężnym zacięciem. To jednak skończyło się w połowie ruchu, a kij w jednej sekundzie przygiął się do powierzchni wody.
- O kurcze ten jest większy - wycedziłem starając się utrzymać w dłoni kij.
- Spokojnie, Wykrzyknik, kotwica już ściągnięta, nie daj mu luzu, a będzie Twój.

Po zachowaniu ryby i machaniu łbem oceniłem ją na jakieś trzy kilogramy, ta ocena uległa drastycznej zmianie, gdy tylko po podciągnięciu jej na wysokość pontonu ta trzymając się ciągle dna wybrała kilka metrów plecionki 0,16 w zawrotnym tempie. Dodaliśmy sandaczowi kilka kilo i kilka centymetrów. Po następnych dwóch odjazdach sandacz był jeszcze większy. Po pięciu minutach walki na prawie zakręconym hamulcu sandacz miał już mieć metr.

Walka przeciągała się, kołowrotek przy każdym odjeździe ryby wydawał z chrzęstem zaciskającą się coraz mocniej na szpuli plecionkę. Nawet nie wiem ile to wszystko trwało, świadomość, że mam na kiju ogromnego sandacza wprowadziła mnie w stan tak cudowny i pełen napięcia, że nawet nie wiedziałem co mówię. Dopiero w drodze powrotnej Marek powiedział, że gadałem same głupoty, że nie utrzymam kija i czy mi go podbierze.

Ryba zaczęła słabnąć i choć ciągle murowała do dna nie odjeżdżała tak daleko. W pewnym momencie na wodzie pokazał się wir i bomble powietrza.
- Sum, to musi być sum - w podekscytowaniu powiedział Marek.
- Raczej tak, te bomble i ten wir. O rany ale mnie boli nadgarstek - zacząłem wracać do żywych.
Sandacz miał okazać się sumem, a nadgarstek faktycznie bolał niemiłosiernie, a to za sprawą konstrukcji mojej sandaczowej wędki. Jest to kij jednoręczny o bardzo krótkim dolniku i łowienie nim cały dzień ciężkimi główkami bardzo nadwyręża.

Gdy adrenalina zaczęła sięgać zenitu pod powierzchnią przewalił się wielki karp zaczepiony za ogon. Prysł czar rekordu Polski w sandaczu, marzenie o dużym sumie, ale radość pozostała. Ba, nawet się spotęgowała, obaj wybuchneliśmy gromkim śmiechem i już bez stresu szykowaliśmy się do podebrania ryby. Ta jednak wcale nie miała na to ochoty i jeszcze przez dłuższą chwilę nurkowała pod ponton. Jednak i ją Marek podebrał sprawnym chwytem. Kilka fotek, moment na nacieszenie się zdobyczą i do wody.

Po karpiu złowiłem jeszcze jednego okonia i spaprałem dwa brania. Jednak nawet fakt, że może któreś z nich było moim rekordowym sandaczem przyćmiła radość ze złowionego pięknego karpia.

To jednak ciągle nie był koniec przygód. Wracając już po ciemku wjechaliśmy w nie tę drogę co potrzeba i długo walczyliśmy z samochodem i grząskim piaskiem, żeby wydobyć go z sypkiej pułapki. Na nasze szczęście udało nam się to i potwornie zmęczeni i szczęśliwi wróciliśmy do domów.

Ta wyprawa to przykład, że nie powinno się tracić nadziei na sukces. W każdej chwili los może się do nas uśmiechnąć i obdarować przepiękną zdobyczą.
Torque, po raz kolejny, ogromne dzięki za wspólną wyprawę i do następnej oby jak najszybciej.

Wykrzyknik

fot. Torque i Wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=972