Sobotnie łowy
Data: 13-10-2004 o godz. 08:00:00
Temat: Wieści znad wody


Sobota, godzina czwarta rano, otwieram oczy po namowach mojej żony, złej, że nastawiłem budzik i go nie wyłączam. Przeciągam się i powoli zwlekam z ciepłego łóżeczka. Jednak już po chwili nabieram wigoru, sandacze czekają. Ubieram się w tempie błyskawicy i już po paru minutach idę obwieszony sprzętem do samochodu.



W Warszawie odbieram Torque i pełni nadziei na wielkie łowy pędzimy do Serocka. Tam pakujemy wszystko do łodzi, zapuszczamy silnik i płyniemy na Bug. Jest dość ciepło, jednak silny wiatr sprawia, że na wodzie jest bardzo nieprzyjemnie. Płyniemy w górę Bugu, tak daleko jak się da, jak najdalej od cywilizacji i obławianych każdego dnia miejsc. Oddalamy się więc coraz dalej od naszej przystani, płynąc snujemy jak zwykle z resztą opowieści o rybach i plany na przyszłość. Widzimy już ogromne ryby na naszych hakach i oczywiście nie zapominamy o naszym idolu Johnie Wilsonie.

- No, Mareczku, to ja dzisiaj łowię sumka, takiego pięćdziesiąt kilo - mówię całkiem poważnie. Mam jakieś takie dziwne przeczucie, że takiego dzisiaj przygolę.
- Czemu akurat takiego? - z lekkim uśmieszkiem pyta Marek.
- Nie wiem, po prostu jakoś tak czuję - odpowiadam równie poważnie i po chwili wybuchamy śmiechem.
Gdy dopływamy na miejsce jest już koło siódmej rano. Kotwiczymy łódkę i zaczynamy czesanie. Rzut i rytmiczne skoki, w pewnym momencie Torque zacina.
- Jest, o, ale nieduży.
- Kargulenka, gratulacje, dzisiaj będzie twój dzień.

Po chwili ja mam małego sandaczyka, potem następnego i następnego. Zmieniamy miejsce i zaczynamy czesanie na nowo. Kilka skoków kopytem i siedzi. Tym razem rybka walczy nieco dzielniej. Pod powierzchnią po chwili miarowy sandaczyk fika koziołka.
- Podebrać ci go? - pyta Marek.
- Nie, nie jest to potwór, dam sobie radę.

Kilka sekund później sandaczyk jest już na pokładzie. Uścisk dłoni i łowimy dalej. Wiatr wieje coraz mocniej, fale robią się dokuczliwe a w kościach czuć wilgoć. Jednak prawdziwi twardziele nie poddają się tak łatwo.
- Wykrzyknik, a co z tym twoim sumkiem?
- Spokojnie, gdzieś tu jest, czeka na mnie - odpowiadam z uśmiechem jak z reklamy pasty do zębów.
Parę minut później wyciągam pogryzionego sandaczyka. Ślady zębów na rybie wskazują na kontakt z olbrzymim szczupakiem. Robimy mu krótką sesję zdjęciową i puszczamy do wody z przestrogą by nie bawił się więcej z krokodylami.

Ciągle biorą małe sandaczyki, zmieniamy miejsca i szukamy tych największych, no i oczywiście suma. Koło dziewiątej mam dziwne branie. Ryba ani jakoś sandaczowo ani szczupakowo nie walczy. Po chwili na łodzi mamy złotawego lokatora, małego sumka. Może nie miał pięćdziesięciu czterech kilogramów, ale dał nam więcej radości niż wszystkie inne ryby złowione tego dnia.

Godzinę później mam potężne branie, kij wygina się po rękojeść a żyłka ucieka z kołowrotka w oszałamiającym tempie. Po kilku wyciągniętych metrach ryba się spina.
- No nie, przygoliłem kloca a ten spadł, cóż sandacze już tak mają - komentuję ściągając przynętę. Na Mansiku wyraźny ślad sandaczowych zębów. Ile mógł mieć? Oceniamy na jakieś dziewięćdziesiąt centymetrów.
- Ale miałeś brańsko, widzisz, mówiłem Ci, że w końcu je znajdziemy - z podekscytowaniem odpowiada Marek.

Łowimy dalej w maksymalnym skupieniu, bez słów. Jak prawdziwi myśliwi oddajemy rzut po rzucie i tępo wpatrujemy się w szczytówki. Jednak biorą same maluchy. Postanawiamy dobić do brzegu i troszkę odpocząć. Coś mi jednak mówi w duchu "machnij sobie za szczupakiem" - rzucam więc. W połowie drogi branie, szczupak walczy dzielnie jednak nie ma większych szans. Ląduję go wyślizgiem na brzegu. Marek stoi z otwartą buzią i patrzy na mnie jak na cud.

- No nie! Wykrzyknik, znowu przesadziłeś! - mówiąc to zaczyna się śmiać.
- Jakoś tak wyszło - odpowiadam. - Wiesz, John Wilson byłby ze mnie dumny. Śmiejemy się do łez.

Po krótkim odpoczynku wracamy do łodzi i do wędkowania. Niestety ciągle biorą tylko małe sandacze. Zmieniamy miejsca w nadziei na odnalezienie tych podwodnych lokomotyw, po które przyjechaliśmy. I niczym na zawołanie Marek ma branie. Kij wygina się wspaniale. Kołowrotek trzeszczy a ryba szaleje. Niestety i tym razem duży sandacz odpływa. Ślady na gumie i rozgięty haczyk mówią nam wszystko. Sandacz musiał być wspaniały. Cóż, do następnego razu!

Torque postanawia troszkę poeksperymentować i wiąże zestaw z bocznym trokiem. Jako przynętę zakłada puchowca. Na kilka piórek łowi sandaczyka. Jestem pod wrażeniem.

Łowimy jeszcze kilkadziesiąt minut i zarządzamy odwrót. Przed nami długa droga do przystani. Płynąc analizujemy nasze błędy i snujemy plany na następny wyjazd.

Wykrzyknik
fot.Torque







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=965