Rekonesans po Wiśle
Data: 24-09-2004 o godz. 00:20:00
Temat: Wieści znad wody


Każdy kolejny pobyt nad Wisłą to wspomnienia z pierwszego dnia kiedy ją ujrzałem. Stałem wtedy pomiędzy dwoma główkami wpatrując się w płynące hektolitry wody. Wiry, szum wody, prądy wsteczne i zawirowania, do tego warkocze za główkami urzekły mnie i stały się dniem, od którego liczę czas zauroczenia naszą królową rzek – Wisłą.



Moja historia przyjaźni z wielką rzeką rozwijała się dość schematycznie. Początkowo były to okazjonalne wypady ze spinningiem. Moc pourywanych przynęt studziła jednak mój zapał i chęć ponownego wyjazdu nad rzekę; do jakiegoś jednak momentu. Po czasie tęskniłem, zabierałem spinnig i przynęty, jadąc ponownie. Historia kręciła koło, do czasu kiedy...

Odkryłem drgającą szczytówkę. Przestałem spinningowć na Wiśle, a jeździłem nad nią z feederami. Testowałem różne miejsca i pory dnia czy roku. Zacząłem poznawać rzekę na tyle, że orientowałem się co to prąd, wir, warkocz, część napływowa główki, dołek, łacha, czy materac lub opaska. Terminologia rzecznego wędkarza stawała się dla mnie jasna i nieśmiało zacząłem sam jej używać. Zacząłem bywać nad rzeką nocami. Wciągnęła mnie na tyle, że...

Przestawała mnie bawić metoda drgającej szczytówki na Wiśle. Rozmyślałem o tym, jak dobrać się do rzeki ze spinningiem w ręce. Śmieszne może się wydawać, że tak łatwo się poddałem wcześniej, ale naprawdę nie lubię przedzierać się przez krzaki tylko po to, by stwierdzić że kolejna główka jest zajęta. Nie bawiło mnie łowienie na siłę na główkach wolnych - najczęściej bezrybnych. Nie wierzę - wybaczcie mi - w to, że ryba w rzece jest wszędzie. Jedynym rozwiązaniem na jakie wpadłem, było wystartowanie do połowów spinningowych z łódki, jednak ...

Nie miałem w tym żadnego doświadczenia. Ba, nawet nie znałem nikogo co pływał i łowił na rzece ze środka pływającego. Nie pomogły mi obserwacje, przeczytane na ten temat różne publikacje. Owszem, posiadam łódkę, ale pływałem nią jedynie jak do tej pory po jeziorach, zarówno mniejszych i większych. Jak dotąd uważałem, że rzeka wymaga innego sprzętu, zarówno łódki jak i zastosowanego do niej środka napędowego. Snułem plany, które pewnego razu....

Dały mi szansę popływania po Wiśle! Któregoś dnia nieodzowny kompan z wypadów na ryby oznajmił mi, że odnowił starą znajomość. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że “odnowiona znajomość” pływała motorówką po Wiśle i do tego była wędkarzem. Wiadomość ta wyczarowała niczym z bajki o pomysłowym Dobromirze ping-pong nad moją głową. Nie rozprysł się jak w cytowanej bajce, ale pewnego wrześniowego dnia stał się...

Urzeczywistnieniem snutych planów i marzeń. Umówieni byliśmy na popływanie z wędkami po Wiśle i to aż przez dwa kolejne weekendowe dni. Nadszedł dzień wyjazdu. Telefonicznie umówiliśmy się w Solcu Kujawskim, gdzie miała być zwodowana motorówka. Następnie przepłynąć mieliśmy 22 km rzeką, aby znaleźć się na obszarze rzeki, znanej nam jak do tej pory jedynie z obserwacji z brzegu. Kunta zostawił mnie w Solcu, sam udał się samochodem do Nieszawki – tam miał do nas dołączyć, samochód natomiast stanowił bazę noclegowo – magazynową. Motorówka wyglądała mało okazale jak dla mnie, gdyż wiedziałem ile potrzebuję miejsca sam, a co dopiero z Kuntą. Kolega Kunty – Adam - okazał się bardzo sympatycznym wędkarzem. Szybko nawiązaliśmy kontakt. Ot, kolejny dowód na to, że wędkarstwo potrafi jednoczyć wzajemnie ludzi. Chwilę po zwodowaniu łódki okazało się, że...

Silnik nie chciał zapalić. Nie pomagały próby zmiany akumulatora na ten świeżo naładowany z samochodu. Silnik był martwy i tyle, nie podjął próby współpracy nawet po licznych zabiegach naprawczych. Okryła mnie czarna rozpacz, gdyż zaczynałem już widzieć siebie wracającego do domu. Adam – właściciel łódki jednak nie dawał za wygraną. Oznajmił jedynie, że nic nie poradzi i czeka nas wymiana silnika. Ubolewał jedynie nad stratą czasu i tym, że zapasowy silnik ma jedynie 30 koni, a nie jak ten co odmówił współpracy - 40. Dwie kolejne godziny to wyprawa po nowy silnik, jego montaż i ponowne zwodowanie łódki. Pierwsze uruchomienie silnika ...

Spowodowało hałas jego motoru, uśmiech na mojej twarzy i pełne optymizmu nastawienie na najbliższą przyszłość jaka nas czekała. Zapakowałem się do łódki (motorówki praktycznie) i czekałem na bieg wydarzeń, wpatrując się już z wody w roztaczającą się przed moimi oczami rzekę. Nim wygodnie rozsiadłem się na ławce tuż obok kierownicy poczułem, że nabieraliśmy prędkości. Łódka z ryczącym jak oszalały silnikiem wyskoczyła z wody, opadła na nią i nabrała potwornej prędkości. Schowałem głowę za szybę, gdyż bałem się, że wiatr powyrywa mi resztkę włosów jakie mi zostały. Kurczowo trzymałem się widząc szybko rosnący mi przed oczyma drugi brzeg rzeki. Nim zdążyłem krzyknąć, że zaraz się pewnie rozbijemy o główkę Adam gwałtownym skrętem ustawił łódkę równolegle do brzegu. Płynęliśmy tak chwilę, aż do momentu kiedy ponownie skręciliśmy pod drugi brzeg. Zdawało mi się, że Adam widząc mój strach w oczach i stojące ze strachu włosy, wożąc mnie od jednego brzegu do drugiego na pełnym gazie robił mi kawał....

Okazało się jednak, że tak należało płynąć. Mieliśmy do pokonania 22 km Wisły, więc na powolne płynięcie nie było czasu. Pędząc na maksa trzymać się należało znaku wodnego. Po jakimś czasie dopiero zauważyłem, czym się sugerował Adam, pewnie płynąc w określonych kierunkach. Nie przerażały mnie już tak mijane łachy, wystające z wody rafy, czy bliska odległość mijanych główek. Koryto rzeki wyznaczają znaki umiejscowione na jej brzegach. Płynąc, było trzeba jedynie uważać, aby kierować się dziobem łódki prosto na nie. Pierwszy znak wyznaczał początek koryta, drugi informował o jego odejściu w stronę przeciwległego brzegu. Szerokość rzeki momentami nie pozwalała po skręcie na zlokalizowaniu znaku, lecz skręt o kąt 45 stopni po drugim znaku dawał pewność płynięcia wodą głęboką. Po chwili znak wyłaniał się z roślinności na brzegu, kurs podlegał drobnej korekcie. I tak od znaku do znaku...

Dotarliśmy do miejsca, gdzie czekał na nas Kunta obok zaparkowanego auta. Dobicie do brzegu, zapakowanie reszty ekwipunku zajęło nam kolejną godzinę. Po uporaniu się z tym wszystkim myśleliśmy już jedynie o wędkowaniu. Ustawiliśmy łódkę za najbliższą główką i staraliśmy się skupić na spinningowaniu. Wyprawa przecież z założenia była wędkarska...

Okazało się jednak, że bardziej jak na wędkowaniu zależało nam na popływaniu i przyjrzeniu się rzece. Zmienialiśmy dość często miejsca, uważając na wszystko to, co mogło być pod woda niebezpieczne dla śruby silnika, pośrednio dla nas samych. Oczy musieliśmy mieć szeroko otwarte i chwila nieuwagi (nie uniknęliśmy parę razy takowej) kończyła się całe szczęście tylko na zawiśnięciu śrubą na podwodnej mieliźnie lub prawie wychodzącej spod wody łasze. Tak wędkując sobie tu i tam zarówno po stronie brzegu A jak i B trafiliśmy w okolice gdzie przy brzegu wymyta była rynna. Zrobiła ją woda odbita od sąsiadującej z rynną główki. Łódkę ustawiliśmy pomiędzy głównym nurtem a rynną i pochwyciliśmy spinningi...

Do których nie mieliśmy co wiązać, aby obłowić miejscówki będące w naszym zasięgu. Brak główek cięższych jak 30 gram odcinał nam miejscówki w okolicach nurtu i głównego koryta rzeki. 20 gram było stosunkowo za lekko i nim przynęta opadła do dna znajdowała się poza obszarem nurtu. Pozostała nam rynna przybrzeżna, ze spokojnym uciągiem wody i okoliczne miejsca gdzie woda stała, lub jej uciąg był słaby lub żaden. Kolejny rzut riperem w rynnę spowodował że ...

Dolnik wędki mało nie roztrzaskał mi łokcia na kawałki. Poczułem branie na opadającą w rynnie, do dna, przynętę. Poczułem je dosłownie w kościach. Odruchowe zacięcie pozwoliło zapomnieć o łokciu, gdyż całą siłą, jaką miałem, trzymałem wędkę, którą wyrywało mi usilnie z rąk coś po drugiej stronie. Od hałasu wydawanego przez kołowrotek bolały uszy, a do maksymalnego jego dokręcenia pozostały mi tylko dwie podziałki regulacji. Po jakimś czasie ryba pozwoliła na odzyskanie utraconej ze szpuli plecionki. To co udało się nawinąć na szpulę kołowrotka, zabrała mi po chwili jednak z powrotem. Męczyłem się z nią ciesząc się, że nie wpadła jeszcze na pomysł ucieczki w nurt, a trzymała się jedynie okolic rynny przy brzegu. Nie wiem ile czasu minęło i jak długo to trwało, ale bolały mnie już ręce i trzęsły mi się z emocji nogi. Przeciągaliśmy się nawzajem, ryba wyciągała plecionkę, ja ją zwijałem. W pewnym momencie zaczęła płynąć do powierzchni co chciałem wykorzystać zwijając nadmiar plecionki. W duchu zacząłem odczuwać smaczek zwycięstwa, który po chwili...

Okazał się workiem goryczy. Przy samej powierzchni, tuż przy łódce ujrzałem potężny wir, po chwili wywinięte ciało suma spod którego wystrzelił jak z procy riper, na nieszczęście ten uwiązany do mojej wędki. Koniec emocji, walki i trudu. Usiadłem, zapaliłem papierosa, potem następnego. Nie uważam, abym na gorąco mógł dostrzec błędy jakie popełniłem. Wysłuchałem uwag kolegów, oczyściłem ze śluzu koniec plecionki, jaki mi na pamiątkę pozostawiła ryba i poprosiłem o zmianę miejscówki.

Łowiliśmy do późnego wieczora. Noc spędziliśmy w aucie, starając się wypocząć w pozach na jakie nam pozwalały siedzenia. Świt przywitał nas z kubkiem gorącej kawy w ręce i mimo niewyspania zapał nas nie opuszczał. Długo nie pływaliśmy jednak, bezchmurne i słoneczne niebo, bardziej lipcowa jak wrześniowa pogoda utrzymywała wiarę w duże ryby jedynie do południa. Spłynęliśmy do samochodu, gdzie pakowanie i kolejna porcja grilowanej kiełbasy umiliły nam ostatnie godziny wyprawy. Nie samymi rybami wędkarz żyje. Ogólnie oprócz paru rybek o wymiarach konsumpcyjnych, i urwanego suma nic więcej nie mogę powiedzieć co do wyników.

Kunta autem pojechał do Solca, natomiast ja z Adamem popłynąłem łódką. Adam po odbiciu od brzegu posadził mnie za kierownicą i powierzył drogę powrotną moim zmysłom, a przysłowiowy swój los oddał w moje ręce. Adrenalinę podniósł mi maksymalnie zamykając gaz do końca. Nim się obejrzałem co robi, łódka już pruła jak strzała. Skoncentrowany byłem jak Małysz przed skokiem i starałem się nie myśleć o Adamie, a o torze wodnym jaki miałem do przebycia. Ryk silnika, woda pryskająca spod łódki zagłuszały mi wszystko nawet własne myśli. Kolejne kilometry mijały mi chyba jak do tej pory w moim życiu najszybciej. W jednym tylko przypadku Adam dokonał korekty kursu, pokazując mi drugą ręką wyłaniającą się z wody łachę, tłumacząc, że znakom na brzegu nie do końca można wierzyć, a oczy należy mieć szeroko otwarte. Dopłynąłem jednak cało, spocony i z tętnem około 200 do bazy. Załadowaliśmy łódkę na przyczepkę, uścisnęliśmy łapy i wstępnie umówiliśmy się na “kiedyś tam w przyszłości”.

Podsumowując - wyjazd, pomimo braku ryb, uważam za udany. Poznałem Wisłę od strony wody. Wyciągnąłem z tego na przyszłość wnioski, może w najbliższej przyszłości się nimi pochwalę. Nigdy wcześniej nie stałem suchą noga na środku rzeki, ba nie jadłem kiełbasy z grila własnoręcznie pieczonej na piaszczystej wyspie pomiędzy brzegami. Plusów wyjazdu jest sporo, były także minusy, które przemilczę. Jeden z nich to ten, który uświadomiłem sobie dopiero na brzegu. Co by było, jakby pod wodą płynęło drzewo? Ech, o złych rzeczach się nie myśli.

Jedno, czego żałuję, to że zrobiłem mało zdjęć. Łódka nie była duża, byliśmy we trzech a gratów mieliśmy jak zwykle za dużo. Aparat schowany był na dziobie łodzi i sięganie po niego nie tyle że było kłopotliwe, ale wymagało pozycji leżącej, co na wodzie wyeliminowane było całkowicie. Pozwoliłem sobie na parę zdjęć z postoju na łasze. Następnym razem postaram się zrobić ich więcej.

Jarbas







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=947