Tego dnia wyjazd na ryby zaplanowałem dosłownie w ostatniej chwili. Po obiadku dostałem błogosławieństwo od małżonki, wędki do bagażnika i nad wodę. 15 km i jestem nad Odrą.
Zestaw z ukleją zarzuciłem w warkocz,
hamulec na minimum, wędka na podpórki.
Zabieram się za montaż drugiej wędki, a tu słyszę, jak zawył młynek. Bieg do wędki, zacięcie i czuję odjazd ryby.
Wędka wygięta na maksa. Czuję, że jest to kawał klocka, i że takiego ciężaru na wędce jeszcze nie miałem. Staram się zwijać żyłkę. Podciągnąłem może z 10 m, lecz ryba nie daje za wygraną. Żyłka tańczy raz do góry raz na dół. Po około 3 minutach to "coś", co się doczepiło mojego haka zobaczyłem na powierzchni wody: chyba sandacz - myślę.
Gość z przeciwleglej główki krzyczy, że mam zapiętego sandacza. Zlatuje sie kilku kibiców, ryba słabnie, a mnie z kolei podnosi się andrenalina. Powoli holuję rybę...
Ryba jest coraz bliżej. Wyraźnie jest już osłabiona.
Jeszcze chwila i podbieram ją ręką, ponieważ
zapomniałem podbieraka.
Po gratulacjach wędkarzy, którzy przyglądali się moim zmaganiom zabraliśmy się do mierzenia.
Sandacz miał 80 cm i 6,4 kg. Jest to największy sandacz jakiego do tej pory złowiłem. Niezapomniana to chwila.
Życzę takich wrażeń całej
Braci Wędkarskiej
Jareczek