Smoki z Narwi
Data: 10-07-2004 o godz. 19:30:00
Temat: Spinningowe łowy


Na początku czerwca - a dokładnie była to środa - razem z Robertem, nieodłącznym towarzyszem moich wypraw ze spinningiem, wybraliśmy się na poszukiwanie pierwszych w tym roku sandaczy.



Moje doświadczenie w tej materii było niewielkie, bo nigdy się nie nastawiałem na tę rybę i rzadko cieszyła moje oko. W zasadzie tylko jako przyłów podczas boleniowych eskapad trafiały mi się niewymiarowe rybki. Robert już niejeden wieczór, a nawet noc poświęcił mętnookim, więc polegałem na jego doświadczeniu.

Po rewizji nadzwyczajnej mojego sprzętu okazało się, że wszystko mam tak jak potrzeba. Kijek do 20 gramów, kręcioł ze stałą szpulą z nawiniętą plecionką o wytrzymałości min. 10 lb i pływające, płytko nurkujące woblerki długości 7 i 9 cm imitujące ulejki. Tych ostatnich w moim pudełku nie brakowało. Wybór przynęt był jednoznaczny ponieważ mieliśmy łowić na płytkiej rafie powyżej Łomży.


O 20:00 zajęliśmy miejsca w dużych odstępach od siebie tak, by nie płoszyć ryb sąsiadowi. Zszedłem w dół rafki, wszedłem do wody – tak jak zalecał mi Robert. Po zajęciu stanowiska miałem zakaz wykonywania zbędnych ruchów, pluskania i innych czynności mogących płoszyć ryby. Założyłem na końcu zestawu 9 cm wąską imitację uklejki z czarnym grzbietem uzbrojoną w super ostre i twarde kotwice. W przypadku sandaczy jest to konieczność, by przebić się grotem przez twardy pysk.

Technika była prosta: należało wykonać rzut i wypuścić około 80 m plecionki, po naprężeniu bardzo wolno ściągać wobler do siebie, co kilka metrów robiąc przystanki lub nawet w tym momencie cofać go poprzez opuszczanie kija.


Powoli zapadał zmrok, robiło się coraz ciemniej. Nie widziałem nawet czubka wędki, a co do położenia woblera mogłem się tylko domyślać. Wyobraźnia podczas nocnego spinningowania kreśli fantastyczne scenariusze. Wszystkie dźwięki docierają do nas ze zdwojoną siłą. Słychać nawet najmniejsze chlapnięcie uklejki. Ten sposób wędkowania dostarcza naprawdę mocnych wrażeń i pozostaje długo w pamięci choćbyśmy nic nie złowili.


Przez pierwsze dwie godziny nie było nawet trącenia, tylko bolenie dawały co pewien czas sygnał, że jeszcze nie poszły spać. Korciło mnie by zmienić miejsce, ale pamiętałem słowa Roberta: „ Jak się ruszysz z miejsca, to ci …”! Trudno - sam się na to zgodziłem.


Po raz kolejny zatrzymałem woblerek w nurcie i powoli zacząłem opuszczać kij, by go cofnąć o metr. Miałem jednak na uwadze, by nie przestał pracować. Poczułem wtedy silne kopnięcie w dolnik i odruchowo zaciąłem. Po kilku sekundach już wiedziałem, że to sandacz i że nie jest malutki. W początkowej fazie zachowywał się jak worek ziemniaków, dopiero kiedy doholowałem go na wysokość mojego stanowiska zaczął się chlapać.

Cała operacja trwała dwie minuty. Rybę wylądowałem wślizgiem na brzeg. Robert skorzystał z okazji, że i tak narobiło się trochę szumu i wyszedł z wody by rozprostować nogi i zrobić mi fotkę. Okazało się, że miał kilka brań, ale nic nie mógł zaciąć. Moja ryba mierzyła całe 60 cm, a waga wskazała 2 kg. Buzi i do wody. Spojrzałem na zegarek - była 22:45.


Z większym animuszem wróciliśmy do łowienia. Kolega po 15 minutach doczekał się porządnego brania i zaciął rybę, jednak ta w końcowej fazie holu dała drakapa. Robert zachował zimną krew i stoicki spokój i bez słówka skargi zaczął dalsze wędkowanie.

O 23:45 usłyszałem głośny plusk - tym razem szczęśliwie wylądował sandacza na brzeg. Przez ten czas nie miałem nawet „pyka”. Wyszedłem z wody by sfotografować zdobycz kolegi. 67cm i 2,5 kg w porównaniu z moim był dużo chudszy.


Czas było kończyć. Przecież następnego dnia trzeba iść od pracy. Wracaliśmy w dobrych nastrojach. Otwarcie sezonu było udane.

Siudak







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=901