Prawo frajera
Data: 08-07-2004 o godz. 08:50:00
Temat: Wieści znad wody


Plan był prosty - z piątku na sobotę jedziemy na noc na sandacze. Na miejsce wybraliśmy Narew w miejscowości Strzyże. Niestety, jak to w życiu bywa, coś nie wyszło więc nie myśląc długo postanowiliśmy pojechać na brzany - nad Skawę.



Wyjazd w czwartek o północy. Niestety i tym razem niespodziewana przygoda nieco opóźniła nasze plany. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i o pierwszej w nocy wyjechaliśmy. Na miejscu byliśmy koło piątej rano. Tu jednak znowu zły los nie pozwolił nam cieszyć się od razu, gdyż najlepsze miejsce było zajęte. Na nasze szczęście, ludzie koczujący w namiotach byli tak mili, że pozwolili nam łowić obok siebie. W końcu w bardzo rodzinnej atmosferze przystąpiliśmy do wędkowania.

Torque mój brzanowy mentor przygotowywał zanętę, poinstruował mnie jak mam łowić a ja postanowiłem przeprowadzić kilka razy zestaw. Nigdy wcześniej nie łowiłem na przepływankę, więc moje pierwsze kroki były raczej żałosne. Jednak po trzecim przepłynięciu zestawu coś go zatrzymało. Zaciąłem, ogromny opór, a następnie jazgot kołowrotka. Ryba ruszyła pod drugi brzeg i lekko w dół rzekli. Siła była potworna i nie mogłem prawie nic zrobić jak tylko trzymać wygięta maksymalnie wędkę i próbować zatrzymać palcem ciągle obracającą się szpulę kołowrotka. Po chwili ryba przywarła do dna i sporo wysiłku musiałem włożyć żeby ją od niego oderwać.

Po chwili jednak znów do niego przywarła. Marek widząc co się dzieje ruszył po podbierak do oddalonego o kilkanaście metrów samochodu. W połowie drogi musiał jednak zawrócić, gdyż drzwi były zamknięte a kluczyki były u mnie w kieszeni w spodniach. Kilka ekwilibrystycznych ruchów i udało mi się je wydobyć spod śpiochów, w których stałem. Zanim jednak Torque wrócił z podbierakiem było już po wszystkim. Brzana, bo musiał to być właśnie ona przetarła cienki przypon o kamienie i odpłynęła z hakiem. Nogi mi się trzęsły, rany co za walka, jaka siła. Przez dłuższą chwilę siedziałem na kamieniach nie mogąc uwierzyć w to co się stało. Prawo frajera dało znać o sobie.

Po godzinie bezowocnego łowienia postanowiłem zejść kila metrów poniżej stanowisk naszych sąsiadów. Zaczęły brać kiełbie, mało powiedziane kiełbie - kiełbiska. Nigdy nie widziałem tak dużych kiełbi. Zawołałem Marka i dalej łowiliśmy ramię w ramię. Nie minęło dziesięć minut jak kolejne potężne branie wygięło moją wędkę aż po rękojeść. Brzana błysnęła na płytkiej wodzie, poczym z ogromną prędkością ruszyła pod prąd tylko po to żeby po przepłynięciu kilku metrów w szybkim nurcie przetrzeć żyłkę.

Tego było za wiele, dwie duże brzany zerwały się po niezwykle emocjonującym holu. Przepadłem, zakochałem się w łowieniu brzan.

Koło jedenastej przyszło potworne zmęczenie i zniechęcenie. W takich momentach zwykle następuje branie i tak było i tym razem. Ryba stawiała dużo mniejszy opór więc wiedziałem, że to nie może być Barbus Barbus. Coś błysnęło pod powierzchnią, naszym oczom pokazał się bardzo ładny leszcz.

Koło południa zwinęliśmy sprzęt i pojechaliśmy na śniadanie do Marka rodziny. Odpoczęliśmy troszkę i znowu ruszyliśmy na miejsce poprzedniego połowu. Niestety, ryby nie chciały współpracować, więc wróciliśmy do domu o kiju.

Budziki nastawione na czwartą musieliśmy nad ranem przestawić o pół godziny do przodu. Nie byliśmy w stanie wstać, długa droga i nie przespana noc dały o sobie znać.

Poranek przywitał nas mgłą i wilgocią. Tym razem na wędkowanie wybraliśmy inne miejsce. I tym razem jako pierwszy zacząłem łowienie a Marek szykował zanętę. Pierwszy rzut kilka obrotów korbką żeby zebrać luz i przytrzymanie, zacinam i potworna siła ciągnie moja wędkę do wody. Kołowrotek gra najpiękniejszą melodię. Ryba walczy pięknie, jednak po kilku minutach przeciera dwunastkę. Byłem załamany, trzecia piękna ryba wygrała ze mną walkę.

Kolejne przepłynięcia zestawu nie dawały nic, oprócz urwanych haczyków i bólu ręki. Postanowiłem więc ruszyć w dół rzeki i poszukać ryb nieco niżej. Przeszedłem jakieś pięćset metrów, aż znalazłem fantastyczne miejsce, głęboka rynna i zwalone do wody drzewo. Już w trzecim rzucie poczułem lekkie przytrzymanie, szybkie zacięcie i jest. Opór choć spory to jednak nie taki jak w przypadku brania brzany. Kila chwil i już na brzegu świeciła się w słońcu moja pierwsza świnka.

Przepuściłem jeszcze zestaw kilka razy, jednak nic nie brało, ruszyłem więc z powrotem. Schodzenie w dół wartkiej rzeki, brodząc po pas w zimnej wodzie jest lekkie i przyjemne, powrót był jednak mordęgą.

Umęczony wróciłem na nasze stanowisko. Torque do tego czasu nic nie złowił. Zanęciliśmy więc kolejnymi kulami łowisko i zaczęliśmy obławianie kilku kamieni zalegających dno rynny. Nie minęło dziesięć minut jak spławik podczas spływania przytopił się energicznie. Brzana ruszyła w dół. Marek szybko zwinął swój zestaw i wziął do ręki aparat.

Ryba walczyła wspaniale, mijały kolejne minuty holu a brzana ciągle nie dawała za wygraną. Jednak z każdą kolejną minutą byłam coraz bardziej pewny sukcesu. Udało mi się ją wyprowadzić na płytką wodę, ogromna płetwa zburzyła wodę i spławi wystrzelił w powietrze. Stałem zdębiały, nie wiedziałem co mam robić, płakać czy klnąć. Ryba się spięła, wszystko wytrzymało, wszystko działało dobrze. Co robiłem nie tak?

Usiadłem przewiązałem zestaw i obejrzałem fotki z holu. Podekscytowany przeżywałem całą tę historię. Kolejne rzuty, kolejne przepuszczenia zestawu nic nie dawały. Ryby nie chciały brać. Ulepiliśmy ostatnie kule zanętowe. Wrzuciliśmy je z pluskiem do wody i bez wiary w sukces zaczęliśmy obławianie rynny. Po chwili miałem kolejne branie.
- Jest mniejsza - powiedziałem do Marka.
Brzana walczyła dzielnie, choć nie tak zapalczywie jak jej poprzedniczki i już po chwili miałem ją na brzegu. Udało się, w końcu wyciągnąłem brzanę większą niż dziesięć centymetrów, bo do tej pory tylko takie mi się czepiały. Byłem szczęśliwy, kilka fotek i rybka odpłynęła w pełni sił.

Wróciliśmy na śniadanie, jedząc rozmawialiśmy o porannych zwycięstwach i porażkach. Czas mijał szybko więc nie ociągając się wróciliśmy nad wodę. Nasze zanęcone miejsce było już zajęte. Ruszyliśmy więc w stronę zatopionego drzewa, aby w bardzo komfortowych warunkach łowić na grunt. O wynikach lepiej nie wspominać, bo były raczej kiepskie.

Wieczór spędziliśmy łowiąc okonie i klenie na małe woblerki oraz grę w lotki z Markiem, kolegą Torque. Okazało się, że zmęczenie nie pozwoliło mi trafiać nawet do tarczy.

Postanowiliśmy, iż w niedzielę wstaniemy o trzeciej i ruszymy rozprawić się z brzanami. Tak też zrobiliśmy. Niestety, mimo bajkowego poranka ryby gdzieś zniknęły. O dziewiątej już nas tam nie było. Jechaliśmy na górne odcinki Skawy żeby łowić na muchę pstrągi i lipienie.

Skawa mimo regulacji i niszczącej ingerencji człowieka jeszcze żyje i obdarowuje rybami. Niestety, nie udało nam się złowić nic dużego, ale ilość złowionych ryb nastawiała optymistycznie. Strażnik, którego poznaliśmy nad wodą, przekazał nam smutne wieści o kłusownikach, siatkarzach, prądkach (czytaj ludzi łowiących na prąd).

Ogromne dzięki dla Torque za udaną wyprawę i fantastyczne towarzystwo.

Na koniec taki mały apel. Walczmy o nasze wody nie tylko słownie na portalach czy w knajpach w małych gronach, ale nad wodą czynnie. Jest nas dużo więcej niż kłusowników.

wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=900