Weekend nad Pogorią
Data: 02-07-2004 o godz. 10:00:00
Temat: Wieści znad wody


Do wyjazdu specjalnie nikt mnie nie musiał namawiać. Postanowiłem o tym kilka tygodni wcześniej. Jako że miałem zamiar łowić i nęcić w łowisku kulami, zaopatrzyłem się we wszelkie potrzebne specyfiki, które miałem zamiar wykorzystać do kręcenia kul już wczesną wiosną, a może nawet późną zimą.



Na kilka dni przed planowanym wyjazdem zaopatrzyłem się na targowisku w potrzebne nasiona, aby zwabić karpia. Były to ziarna kukurydzy oraz konopii. Jako że już miałem wszystkie potrzebne smakołyki, aby móc rozpocząć nęcenie tak też zrobiłem. Pozostał jeszcze problem wyboru łowiska. Dzięki uprzejmości Mariusza znanego na PW pod nickiem Roj, jesienią zeszłego roku poznałem co nieco charakterystykę dna zbiornika. Niestety nie wyglądała obiecująco. Nie znalazłem w promieniu 100 – 120 metrów od suchego lądu żadnej interesującej zmiany dna. Kompletny brak podwodnych górek, czy też dołków.
Dno do 90 m od brzegu było usiane roślinnością zanurzoną. Dalej czyste – nie tyle piaszczyste, co raczej zamulone, ale wolne od roślinności. Postanowiłem łowić właśnie zaraz za „zielonym dnem” tj. w odległości około 10 m od traw, co dawało odległość od brzegu około 100 m.

W poniedziałek wybrałem się zaznaczyć i rozpocząć nęcenie łowiska. W charakterze boi był zatopiony pod wodą kawałek styropianu. Do nęcenia posłużyło mi niewielkie, bo 5 litrowe wiaderko, wypełnione gotowaną kukurydzą i konopiami. Osobno w worku nieduża ilość kulek proteinowych – około 40 sztuk - oraz pelet, który miał na zadanie szybkie zwabienie ryby do łowiska. Ponieważ nigdy nie stosowałem peletu, a na kulki miałem zerowe wyniki, do piątkowego wyjazdu podchodziłem raczej z dystansem. Nie wierzyłem w to, że cokolwiek złowię, choć po cichu, gdzieś tam w duszy tliła się iskierka nadziei, że się uda.


Czynność nęcenia powtarzałem codziennie mniej więcej o tej samej porze dnia, czyli na około 4 godziny przed zachodem słońca. Nęciłem podobną ilością ziaren i kul - poza peletem, którego sypałem z dnia na dzień coraz mniejsze ilości, nie chcąc zepsuć sobie łowiska na wypadek kompletnie zerowego żerowania ryb.

W środę zaryzykowałem i postanowiłem odchudzić nieco zawartość wiaderka z ziarnami i przygotowałem tylko połowę porcji. Po zakończeniu nęcenia w tym dniu, stanąłem na pomoście i obserwowałem znanych mi już od dłuższego czasu wędkarzy, którzy to rozkoszowali się łowami metodą spławikową. Właśnie w środę stał się cud. Gdy już zapadał zmierzch i słońce chowało się za drzewami, na spokojnej wodzie zobaczyłem pierwsze spławy karpia. Pierwszy może nie był duży, bo miał góra 40 cm, ale pięknie wyskoczył ponad lustro wody oznajmiając mi, że chyba rybom smakuje to co im przyrządzałem przez ostatnie trzy dni. Choć jedna jaskółka jeszcze wiosny nie czyni, bez specjalnych emocji spokojnie czekałem na kolejne spławy. Obserwując równocześnie inne części zbiornika, czy to oby nie jest spław jeden z wielu, które mają miejsce na całej części zbiornika, jaką jestem w stanie oglądać bez używania lornetki. Na kolejny spław przyszło mi czekać około 20 minut. W ten sposób byłem coraz bardziej przekonany, że te dwa spławy nie były przypadkowe. Obserwując wodę nie zauważyłem w żadnej innej części zbiornika jakiejkolwiek oznaki żerowania ryby. Na kolejny trzeci już spław czekałem dość długo, bo około godziny, ale warto było, gdyż trzeci i ostatni, jaki widziałem tego dnia był wykonany przez rybę ocenioną na około pięciokilogramową.

W pełni zadowolony, a jednocześnie zatroskany tym, że tak mało tego dnia do wody posłałem ziaren wróciłem do domu. Czwartkowe nęcenie miało być ostatnim dniem, w którym nęcę a nie łowię, więc również poobserwowałem wodę. Niestety nie było to łatwe. Mocno wiejący wiatr przysłaniałby ewentualne spławy karpi. Stojąc na pomoście spostrzegłem jakieś dziwne pluski raczej różniące się od fali. Byłem wręcz przekonany, że są to oznaki żerowania, choć stuprocentowej pewności nie mam aż do dzisiaj.


Nadszedł wymarzony, wyczekiwany piątek. Tego dnia miałem masę ważniejszych od łowienia karpi innych spraw do załatwienia i na łowisku pojawiłem się stosunkowo późno, bo koło godziny 19.00, a właśnie o tej porze karpie już dawały oznaki żerowania. Szybkie przygotowywanie zestawów przerwało branie na wędce ojca, który to miał ze mną wędkować tej nocy, a który w tym czasie odczepiał łódkę. Bombka „przyspawana” do kija i szybkie zdecydowane zacięcie zaowocowało 4,5 kg karpiem, który oznajmił, że ryba żeruje. Teraz nie pozostało nic innego, jak tylko wskakiwać do łódki i czym prędzej płynąć na wybrane miejsce, w celu ustawienia markera – w roli którego wystąpiła pusta butelka po wodzie mineralnej - i od razu podsypałem ziaren wraz kulami. Niestety za lekkie obciążenie butelki i silnie wiejący wiatr uniemożliwił ciche i precyzyjne ustawienie tejże boi.

Problemy wciąż się mnożyły. A to za długa linka, a to za krótka, za lekkie obciążenie i butelka odpłynęła na fali. Po trzecim podejściu udało mi się ustawić ją w odpowiednim miejscu. Tyle pracy w sumie poszło na marne gdyż liczyłem, że będzie ona widoczna również w nocy. I tu się przeliczyłem. Boi nie było widać już koło godziny 21, gdy jeszcze było w miarę jasno. Ale to jeszcze nie był największy problem. Bałem się o to, że narobiłem za dużo hałasu na metalowej łodzi i że ryby przestraszone ciągłym stukotem i wiązankami, jakie wypowiedziałem będąc na wodzie, skutecznie odstraszą ryby. Na szczęście, chyba żerującym tam rybom zbytnio to nie przeszkadzało.


Brania były całą noc. Niestety ani mnie, ani ojcu nie udało się nic wyciągnąć z wody poza całą masą różnorakich zielono - brązowych wodorostów. Ponieważ zacięcia ryb były nieskuteczne zmieniłem haki na mniejsze rozmiary nr 2 i 4. Dosypałem z rana jeszcze kilka garści kukurydzy przy okazji wywożąc zestawy. No i się rozpoczęło wędkowanie przez duże „W”. W chwili gdy zmieniałem podkoszulek ze zwykłego trykotu na coś poważniejszego (było okropnie zimno) nastąpiło pierwsze branie. Trzy ziarna kukurydzy dipowane w tutti frutti zaowocowały moim pierwszym w życiu amurem. Nie był to kolos, jakie się widuje na zdjęciach w gazetach i na witrynach internetowych, ale mnie się bardzo podobał. Może miał z 60 cm i około 3 kg wagi. Podekscytowany wróciłem dokończyć ubierać całą resztę garderoby, która pozwoli mi zachować ciepłotę ciała aż tu nagle kolejne branie. Niestety hol zakończył się spięciem ryby.

Po tych braniach byłem w kropce. Silny wiatr uniemożliwiał rzuty na odległość 100 m, zostałem sam nad wodą; także wywózka też było mało realna. A jednak się udało, dzięki uprzejmości kolegi, który łowił nieopodal. Jakież było jego zdziwienie, gdy na jednym z zestawów zauważył kulkę o rozmiarze 20 mm. Skomentował to krótko:

– A to na rekina ?

Uśmiechnąłem się z lekka i popłynąłem. Testując te kulki już wcześniej wiedziałem, że są niczego sobie. Choć na nie osobiście nic nie złowiłem, byłem świadkiem ich skuteczności.

Na kolejne brania również nie byłem zmuszony czekać zbyt długo. Piękne branie i udany hol przyczynił się do tego, że w podbieraku zagościł przepięknie ubarwiony leszcz – 60 cm. Wziął na „rekinią” kulkę o zapachu tutti frutti. Dodam, że jest to mój nowy rekordowy leszcz, bo wcześniejszy mierzył 59 cm. Byłbym zapomniał, że na drugą wędkę zaraz po wyciągnięciu tego leszcza miałem kolejne branie będąc jeszcze na pomoście z podbierakiem w ręku. Niestety i tym razem ryba się spięła.



Nie będę już więcej opisywał, ile to miałem spięć lub nieudanych zacięć, bo pisałbym o tym w co drugim zdaniu.

Po południu przyjechał ojciec z porcją jedzenia dla mnie i dla ryb. Jakież było jego zdziwienie, gdy mu opowiedziałem, co się dzieje i ile miałem brań. Jeszcze dzień wcześniej mówił, że nie będzie łowić tego dnia i że idzie na imprezę. Jednak wędkarskie serce nie bardzo miało zamiar siedzieć i dusić się w dymie papierosów i oparach wódki. Zadzwonił do żony, czyli mojej jakby nie było matki i oznajmił, że ani w głowie mu impreza i zostaje na rybach. Tak więc łowiliśmy kolejną noc razem. Ale o tym napiszę kilka linijek niżej.

Wrócę jeszcze na chwilę do piątku, kiedy to byłem u Sigiego między innymi w celu krótkich odwiedzin. Wiedział, że nęce i jadę na ryby. Chciał jechać ze mną, ale praca mu na to nie pozwalała. Umówiliśmy się, że zadzwonię do niego z samego rana w sobotę i opowiem czy się coś dzieje nad wodą. W pośpiechu podczas pakowania się na ryby zapomniałem zabrać ze sobą telefon. Tak więc nici z relacji. Musiałem czekać, aż ojciec go przywiezie. Szkoda mi było Zygmusia, więc gdy tylko miałem telefon zadzwoniłem do niego z przeprosinami i wyjaśnieniem, jaki to ze mnie „kolega”, że się nie odezwałem przez cały dzień. Sigi się zbytnio nie przejął prosząco o to, abym wszedł na górną część działki i pomógł mu znieść wszystkie niepotrzebne rzeczy jakie ze sobą zabrał.

Słońce było już nisko, co oznajmiało rychłe brania. Prawdopodobnie miały być jeszcze częściej niż w dzień. Faktycznie kilka brań było, ale nie aż tak wiele, jak mógłbym przewidywać. Specjalnie nie narzekałem - byłem zmęczony, przemarznięty, a jednak zjedzona w tym dniu kiełbaska na ciepło w żaden sposób nie chciała rozpuścić dwóch głębszych i dwóch „Tyskich”, wypitych z Sigim. Tak więc, przy lekkim niezadowoleniu Zygmunta padłem na twarz i zasnąłem. Słodki sen został przerwany szarpaniem za rękaw polara. Obok mnie stał zdezorientowany ojciec, który podekscytowany mówi, że Sigi ma rybę na haku i trzeba ją niezwłocznie podebrać. Nie zastanawiałem się zbyt długo, dlaczego mnie musi po to budzić, jakby sam nie mógł tego zrobić, wstałem i poszedłem na pomost.

Zdradliwe wejście na pomost okazało się tym razem trochę fatalne, bo się ześlizgałem z jednej z ułożonych desek – całe szczęście pierwszej i woda nie była zbyt głęboka. Trochę zaćmiony z zaklejonymi ropą oczętami próbowałem wyśledzić, gdzie to już ten owy karp jest podholowany. Upłynęło kilka minut zanim karp pokazał się pod powierzchnią wody. Jeszcze chwilka i jest w podbieraku. Nie za duży - 5 kg. Sigi podczas holu mówił, że dość opornie idzie więc liczyłem, że będzie większy. No cóż – długo nie czekałem na wyjaśnienie, dlaczego szedł tak opornie. Podczas odjazdu karp zwinął dwie boje - jedną tę, co trzy razy ustawiałem a drugą, która była zanurzona w wodzie od poniedziałku i dwa moje zestawy. Nie mogę powiedzieć, że byłem z tego zadowolony, ale cóż zrobić. Zrobiłem wszystko od nowa i wypłynąłem po omacku z zestawami. Nie wiem gdzie z nimi zawędrowałem wiem, że jeszcze byłem na wodzie toteż wszystko, co mogłem jeszcze zrobić to wrzucić zestawy. Brań tej nocy już nie było, o świcie również, co świadczyło o złym ulokowaniu przynęt.

Tego dnia miałem jeszcze trzy brania, zawsze po słowach Sigiego, który stwierdzał, że ryba już nie weźmie. Z tych trzech brań udało mi szczęśliwie wylądować jednego karpika gabarytu „wigilijnego”.


Być może nie nałowiłem ryb okropnie dużo. Może ktoś śmiało powiedzieć, że siedząc nad wodą blisko trzy dni może złapać ryb dziesięć razy więcej. Też mogłem, brania były, niestety udało mi się wykorzystać około dziesięciu procent. Ale co tam, nigdy jeszcze w życiu na takich rybach nie byłem. Super towarzystwo, fantastyczna atmosfera i te kilka ryb, które udało mi się złowić, mnie osobiście w pełni wystarczą. Ciężko mi jest opisać, jaki byłem szczęśliwy z tego, że ryby przebywały w łowisku wcześniej przygotowanym. Z tego, że były brania na przynęty nigdy nie używane przeze mnie na tym łowisku. Z tego, że wszyscy łowiący z gruntu złowili rybę, choć nie każdy - rybę życia.

Łowiłem w życiu różnymi metodami: spławik, spinning aż dwa razy na muchę, ale jeszcze nigdy nie czułem takiej satysfakcji z przebiegu i wyniku wędkowania. Gdyby mi ktoś powiedział przed piątkiem, że ryba będzie tak brała i że tak wspaniale spędzę wolny czas, nigdy bym w to nie uwierzył. Mało tego: pewnie bym się owej osobie roześmiał w twarz. Teraz przygotowuję sobie łowisko w tym samym miejscu na przyszły weekend. Mam nadzieję, że będą również brania.

Wszystkim Pogawędkowiczom oraz osobom, które dobrną do końca tego tekstu życzę choćby jednej tak udanej zasiadki.

Chciałbym na koniec podziękować:
- za pomoc przy łowieniu Wojtkowi, bez którego sobota mogłaby być zmarnowana,
- Ledd’owi 1 za to, że od zimy go napastowałem z pytaniami, na które chętnie dopowiadał. Bez tych cennych podpowiedzi mógłbym siedzieć na łowisku do zimy i nic nie złowić.
- Roj’owi: dzięki jego uprzejmości, mogłem skorzystać z echosondy. Dzięki niej miałem możliwość poznać wodę i jej dno lepiej niż poznałem łowiąc w tym jednym miejscu kilka lat.
- Sigiemu, który to ciągle marudzi o karpiach i trochę mnie nimi zaraził.

Jacek_dsw







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=897