Nos wędkarza
Data: 15-06-2004 o godz. 09:00:00
Temat: Wieści znad wody


O tym, jak nieoczekiwane są zdarzenia losu nie trzeba nikomu przypominać. Wiele razy wyruszając na wyprawę wędkarską miałem pewność, że to właśnie w taki dzień uda mi się złowić rybę życia. Ale jakże często z takiego przeświadczenia, po kilkugodzinnym biczowaniu wody nie pozostawał ślad. Zdegustowany brakiem kontaktu z rybą wracałem do domu.



Tego dnia długo po przebudzeniu zastanawiałem się nad celowością wstawania o 4:00 rano. Był to, co prawda, nie taki zwykły dzień jak każdy inny, kiedy wyprawiam się na ryby. 5.06. to otwarcie II kat. Nie jestem przesadnym entuzjastą naszej mniejszej (niż Ren) rzeki, ale na tę godzinę czekał mój kolega Rysiu. Naturalnie nie mogłem go zawieść i przygotowany czekałem na jego przyjazd.

Powodem mojej, może nie antypatii, ale rodzajem ostrożności w stosunku do tej wody jest tak naprawdę moja niewiedza i nieznajomość łowiska. Sporadycznie udawało mi się złowić tu rybę mimo, że wiedziałem o ich obecności. Tego dnia - jak wspominałem - moje przeczucia miały się źle i bez wiary wsiadałem do samochodu.

L’ill powitała nas wysokim stanem i dość mocno zmąconą wodą, co jeszcze bardziej mnie zniechęcało. No, cóż - skoro już jesteśmy zaczynamy obławiać pierwsze „kawałki”, przesuwając się stopniowo w dół rzeki. Obserwuję przy tym wodę i staram się dostrzec jakikolwiek ruch na jej powierzchni. Po drugiej stronie w zakolu utworzonym przez mały dopływ parę mizernych kółek oznaczających drobnicę w poszukiwaniu pokarmu. Rzucam w pobliże kopytem „Mansa” - bez rezultatu. U Rysia też nic, więc postanawiamy zmienić miejsce.Pakujemy się do auta.



Kolejne miejsce, kolejne rzuty i zero kontaktu. Spotykamy innych wędkarzy: nie trzeba pytać by zrozumieć, że nie ma rewelacji. Duży uciąg wody spowodował, że ryba bardziej szuka schronienia niż pożywienia. Tak tłumaczę to koledze w nadziei, że jest jeszcze czas jechać nad inną wodę... Nic do niego nie trafia. Wie, że ryba jest, tylko trzeba ją znaleźć... Pewnie ma rację. Decydujemy się na kolejną zmianę miejsca, bo jest już po siódmej, i tak za późno by jechać na inne łowisko.

Robimy rundę wokół wiosek i lądujemy w tym samym miejscu tyle, że po drugiej stronie rzeki. Stąd możemy przejść w odcinki, na które nie sposób było dotrzeć, będąc po tamtej stronie. Mam już trochę dość biegania. Podchodzę do wody gdzie nurt jest silny, ale tworzy wsteczny prąd. W tym prądzie ktoś kiedyś złowił metrowego szczupaka - tak twierdzi koleś. Zostaję sam. Rysiu znika za krzakami porastającymi gęsto brzeg.


Siadam na przybrzeżnych kamieniach u stóp rzeki, otwieram „walizkę” z przynętami, znajduję kopyto ”Relaxa” - zielono-oliwkowy grzbiet i jasny brzuch o bliżej nieokreślonym kolorze będzie teraz pływał w charakterze wabia. Rzut pod prąd nie pozwalam przynęcie opaść zbyt głęboko. Boję się zaczepów i w konsekwencji głośnego zachowania. Nic, drugi też nic, trzeci nieudany. Kopyto leci wzdłuż brzegu, ale w niebezpiecznej od niego odległości. Zamykam kabłąk w momencie, gdy uderza w wystający z wody kamień. To dodaje impetu zbłądzonej przynęcie wrzucając ją opodal w wodę. Unoszę wędkę i robię może dwa obroty, kiedy następuje atak.

Wyrywa mnie to z odrętwienia. Chwilę jednak trwa zanim dociera do mnie, że na końcu zestawu tańczy zaciekle ryba. Jestem przekonany, że to szczupak i mimo, iż walczy z determinacja nie jest olbrzymem. Od początku ryba popełnia szkolny błąd - idzie pod prąd, z czego mogę się jedynie cieszyć. Po chwili zaczynam zastanawiać się, ile taki szczupły może wytrwać, kręcąc młynki i prąc do dna. Chwila grozy następuje, gdy rusza z prądem cały czas z werwą do walki. Nie trwa to jednak długo, bo ponownie zawraca pod prąd i teraz czuję, że mój rywal wyraźnie słabnie. Nadchodzi moment, kiedy będę mógł zobaczyć z kim mam przyjemność. Nie chcę, by zachłysnął się powietrzem, bo to w przypadku szczupaka ponawia jego sprzeciwy i przygoda kończy się tak szybko, jak się zaczęła. Opuszczam teraz kij lecz mimo to widzę kształt ryby. Nie chce wierzyć. To nie szczupak!
Zniknął mi w kipieli wody by tam poszukać jakiejś recepty na odzyskanie wolności. Nie na długo, ponownie widzę jak zmaga się z prądem wody i siłą, która próbuje wyrwać go z wody. Już doznaję dobrze znanego i jakże przyjemnego dreszczu. Nadszedł czas lądowania ryby. Wiem już, że to ”potok” co podwaja emocje. Chwycę go w taki sam sposób jak chwytam szczupaki czyli z tylu głowy za skrzelami. Jest już wyraźnie słaby, chwytam go znanym sposobem i... niespodzianka. Ledwie poczuł dotyk ręki rzuca się ponownie do ucieczki. A ja dziwię się, że to nie takie łatwe jak ze szczupłym. Następnym razem uścisk jest pewny i ryba jest moja. Piękna, pierwsza taka. Jestem szczęśliwy.


Co jednak z moim przeczuciem??? A i L’ill jakiś łaskawszy…

Robert67







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=884