Po raz kolejny...
Data: 01-06-2004 o godz. 09:30:00
Temat: Spinningowe łowy


Ledwo wszedłem, jeszcze ręce się trzęsą na klawiaturze, jeszcze nie wiem, co mam robić, w głowie tysiąc usprawiedliwień, dlaczego znów to się stało. Dlaczego tym razem to ja nie wyszedłem zwycięsko, znowu wracam na tarczy...



Nie mam szczęścia do dużych szczupaków i już nie znajduję innego usprawiedliwienia. Zawsze muszę mieć takiego na kiju w najmniej odpowiednim momencie, w najmniej odpowiednim miejscu. Gdyby tak policzyć ile razy zostałem pokonany, to uzbierałby się niezły wynik. Na początku zawodziły nerwy, później sprzęt, a teraz zostałem po prostu pokonany.

W końcu najbardziej oczekiwany dzień tygodnia. Po pięciu dniach szkoły nareszcie rybki. Pogoda wymarzona, niebo lekko zachmurzone, zero wiatru, cieplutko. Trochę za późno jedziemy, ale nie martwię się tym. Za piętnaście siódma pod blokiem i wyjazd. Cel wyprawy: rozlewiska na zalewie w Brodach Iłżeckich.

Tydzień temu bardzo ładnie gryzły tu okonie, kilkanaście patelniaczków przyniosło mi sporo radości. Do tego byłem niemal pewien, że dziś też brania będą, więc szykowałem się na okonia. Plecionka 0,14, leciutki spinnerek i paproszki.

Nieźle się zapowiada. W końcu nad wodą. Nerwowe ruchy, jakby od tych pierwszych rzutów zależało wszystko... 10 minut i cały entuzjazm uchodzi ze mnie jak powietrze z balonika. Na wodzie blaszka, nawet jednej zmarszczki i ani jednego spławu, ani jednego puknięcia. Już wiem, że okonia nie połapię.

Ale nawet się tym nie przejmuję, tylko czekam na to by porzucać, bo cieszy mnie każda chwila spędzona nad wodą. A gdy jeszcze po około 40 minutach mam pierwsze branie, banan nie schodzi mi z pyska. Po wyciągnięciu z wody okazuje się, że uderzył szczupak. Po setce rzutów w to miejsce idę dalej. Co chwila zmieniam przynęty licząc, że może jakieś palczaki chociaż zaczną pukać...

Koło 8:00 zaczynam schodzić z rozlewisk w dół rzeki. W końcu dochodzę do wspaniałego miejsca. Bardzo trudne dojście, bo wchodzę w woderach koło pięciu metrów w wodę. Przed sobą mam otwartą wodę z lekkim uciągiem. Po lewej pas trzcin, a po prawej stosy gałęzi. Optymistycznie nastawiony wykonuję kilkanaście pustych rzutów. Nagle przy gałęziach potężny spław szczupaka. Od razu podrzucam paproszka, potężne uderzenie, zacięcie i siedzi. Szczupak przewala się na powierzchni, a mnie robi się gorąco. W głowie tylko myśl o tym, aby nie dać mu wpłynąć w krzaki, gdzie od razu umyka. Ryzyk fizyk: dokręcam hamulec, trzymam go na powierzchni jakieś 7 metrów od siebie. Nic mi to nie daje, robi co mu się podoba. W pewnym momencie uderza do dna i już wiem, że dopiął swego. Twardy zaczep oznacza, że siedzi w gałęziach.

Sam siebie pocieszam, że i tak mam go na kiju. Czekam, czekam minutę, dwie i zaczynam cudować. Szarpię wędką, uderzam w dolnik, modlę się, żebym to chociaż raz ja był górą. W pewnym momencie zaczep jakby trochę się zmniejszył. Zaczynam mozolnie ciągnąc w swoją stronę. Jednak coś zbyt jednostajnie to idzie i już wiem, że… znowu przegrałem. Po minucie z wody przede mną wynurza się spora gałąź, a na niej moja przynęta. A miało być tak pięknie. Po raz kolejny oszukało mnie stworzenie o mózgu wielkości orzecha włoskiego.

Totalnie zrezygnowany zmierzam powoli w stronę samochodu. Nawet nie chcę mi się opowiadać tego ojcu. Zwijam spinning, ojciec zwija gruntówki. Totalna bryndza - szkoda siedzieć.

W głowie mętlik, jednak wiem, że nie odpuszczę mu tak szybko. Wiem, gdzie mieszkasz łobuzie i bądź pewien, że jeszcze nie raz cię odwiedzę! Masz to jak w banku...

Karkun







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=868