Drgałem sobie w sobotę...
Data: 21-04-2004 o godz. 09:00:00
Temat: Wieści znad wody


Miałem na ryby nie jechać. Weekend planowałem spędzić z córką, rodzinnie. Z jednej strony z wyboru, z drugiej z przymusu, dziecka samego w domu zostawić nie mogłem, a żona miała zajęcia na uczelni. W ostatniej chwili, w piątek po południu, „zlitowała się” babcia i wzięła do siebie Misię na sobotę i niedzielę.



Około dziewiętnastej w piątek trudno było przygotować się na ryby, gdy wszystkie sklepy wędkarskie były już pozamykane. Zanętę miałem, ale nie ona była najważniejsza, coś musiałem mieć na haku, no, nie tyle ja, co ryby. Skończyło się na otrzymanym robactwie od kolegi, który nieskutecznie wędkował dzień wcześniej. Wiedząc, że na ryby wybiera się Piotr z synem, telefonicznie załatwiłem sobie ich towarzystwo na wędkowanie dnia następnego.

Rano wstałem bez większego animuszu. Nie ciągnęło mnie jakoś, nie czułem dreszczyku emocji i nie miałem doznań typowych dla porannych przygotowań do wyjazdu nad wodę. Znudziło mi się? Nie, na pewno nie to, po prostu tęskniłem już za spinningiem, metodą, która sprawia mi najwięcej przyjemności.

Rozkręcony poranną kawą, chwyciwszy aparat udałem się do garażu, przed którym oczekiwali na mnie towarzysze wspólnego wyjazdu. Pakowanie auta przebiegło tradycyjnie. Bez rozmów, pakowaliśmy do auta wszystko co było potrzebne nam na rybach, przy połowach na drgającą szczytówkę.

Czterdzieści kilometrów przeleciało moment. Nie zwróciłem nawet uwagi jak Piotr zgasił silnik parę metrów od brzegu rzeki. Nie pamiętam o czym rozmyślałem podczas podróży, może o sandaczach, szczupakach a może o innych rzeczach? Wysiadłem z auta i jednym rzutem oka wiedziałem, że nie będzie ciekawie. Lubię łowić przy stanie rzeki, przy którym wystają nad wodę główki i inne umocnienia brzegowe. Nasze stanowiska usytuowaliśmy pomiędzy zatopionymi główkami.

Piotr koncentrował się od początku nad szkoleniem w łowieniu swojego syna Bartka. Rozkładali wędki i montowali zestawy, rozrabiali zanętę. Ja natomiast rozłożyłem swoje wędki i podjąłem decyzję – żadnej zanęty. Nie zamontowałem koszyka, zamiast niego uwiązałem przelotowy ołowiany ciężarek. Zestawy poleciały do rzeki, na jednym dwa białe robaczki na drugim pokaźnych rozmiarów czerwony. Wiem, że niezbyt skutecznie to przygotowałem, zwłaszcza w obecnym okresie jakim jest wiosna, ale wyszedłem z założenia, ze jak ma brać to i tak weźmie. :)

Siedziałem na krzesełku podziwiając widoki. Karmiłem okruszkami bułki towarzyszącego mi ptaszka. Szkoda, że mu zdjęcia nie zrobiłem. Brań nie miałem, mimo częstych zmian miejsca podania zestawu. Zestawy co chwila zarzucałem w inne miejsce, a to bliżej brzegu, dalej, bliżej główki, nurtu i na spokojnej wodzie. Udałem się do Piotra i Bartka. Ci wzajemnie się edukując, Piotr jako wykładowca, Bartek uczeń, wyciągali raz po raz mieszkańców naszej królowej rzek. Nie były to ryby duże, ale łowili je dość systematycznie. Analiza wstępna powodzeń wykazała stosowanie przez kolegów zanęty.

Postanowiłem się przenieść bliżej ich stanowiska. Przeniosłem podpórki, wędki i inne akcesoria, jedynie pozostawiając na starym miejscu ptaszka, któremu sypnąłem resztki jakie pozostały po moim śniadaniu. Pomachałem mu na pożegnanie i rozlokowałem się w najbliższym sąsiedztwie mojego kolegi i jego syna. Wyrzuciłem zestawy. Mimo wahań, koszyczka zanętowego nadal nie zastosowałem, łowiłem na same dociążenie z ołowiu. Szczytówka zaczęła się zachowywać tak jak powinna, mianowicie wskazywała brania. Raz po raz wyciągałem z wody płotki, leszczyki i inne małe rybki, jako przedstawicieli gatunków zamieszkujących w Wiśle.

Nie mieliśmy ze sobą siatki do przechowywania ryb, a nawet podbieraka. Wyszliśmy z założenia, że wszystko co złowimy i tak wypuszczamy, więc bez większych problemów każdy hol kończył się powrotem ryby do wody. Zauważyłem jednak ciekawe zjawisko. Sporo rybek miało ślady na ciele po ataku drapieżnika. Były one świeże, jeszcze krwawiące lub stanowiły blizny, ewentualnie pamiątkę z lat poprzednich. Świadczyło to, tak myślałem, o rejonie występowania drapieżników. Nie spotkałem się jak dotąd z rejonem rzeki gdzie łowiłem białoryb z tak częstym występowaniem podobnych objawów. Miejsce i jego okolice bez większego namysłu wytypowaliśmy do penetracji latem i jesienią z nastawieniem się na poławianie innych niż obecnie gatunków ryb.

Łowiliśmy w ten sposób do późnego popołudnia. Sygnałem do powrotu był koniec zanęty w wiadrze moich współtowarzyszy. Zwijając wędki uświadomiłem sobie, że przez cały dzień nie miałem najmniejszego brania na czerwonego robaka. Nie, że cały dzień łowiłem tylko na jednego, gdyż nie ma takich wytrzymałych jak na razie. Zmieniałem parokrotnie, ale na żadnym nie stwierdziłem zainteresowania ryb. Selektywna przynęta, pora roku lub miejsce nieodpowiednie? Nie znałem odpowiedzi na to pytanie. A może było to spowodowane tym, iż robak miał status uchodźcy lub emigranta, gdyż typowym obywatelem polskim zapewne nie był?

Chwilę przed powrotem staliśmy jeszcze wpatrzeni w rzekę. Rozmyślałem jedynie o tym czym obdarzy nas latem. Wiosnę jako porę roku nad Wisłą, przyznam się, raczej traktowałem bardziej „po macoszemu”. Woda za zimna, za wysoka, poranne przymrozki nie są zbytnią zachętą do żerowania ryb bardziej w obecnym czasie pochłoniętych tarłem jak współpracą z wędkarzem.

Czy pojadę jeszcze wiosną nad Wisłę z drgającą szczytówką? Nie wiem. Ciągnie mnie strasznie do innych metod. Nie będąc pewnym swoich najbliższych poczynań, decyzji i planów, jedynie co mogłem w tej chwili obiecać, to to, że w najbliższej przyszłości ponownie się z rzeką zobaczę.

Jarbas







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=823