Tam, gdzie była dżungla - cz. 2
Data: 18-03-2004 o godz. 07:00:00
Temat: Nasza publicystyka


Tak wyglądały moje pierwsze oględziny wczesnowiosennej wody. Czy było to potrzebne? Teraz z perspektywy czasu wiem, że częściowo tak. Ale po kolei.



Przyjechałem do domu. Za tydzień już muszę wybrać się na rybki. Już nie wytrzymam. Co zrobić, żeby na wędeczce poczuć walczącą rybkę? Plan był jasny. Trzeba tak podnęcić, aby można łowić rybę w miejscu, gdzie czuje się bezpieczna. Skoro odwiedza płycizny niedaleko spadów - trzeba łowić na spadzie. Jaką mam gwarancję, że za tydzień rybka będzie tam znowu? Jak przesunie się o 40 metrów, to jej nie zanęcę. Jedynie co przychodzi mi do głowy to nęcić już teraz. Niech moje rybki są w przekonaniu, że znalazły właściwe miejsce.

W tym przekonaniu trzeba im pomóc. Mam to szczęście, że nieopodal znajduje się cegielnia. Biorę torbę i idę po glinę. W wędkarskim sklepie kupuję 5 paczek białych robaczków. Krzysiu ma jeszcze cześć partii starych robaczków - półkasterów. Dostaję je za pół ceny. Takie widzę tutaj za najbardziej pożądane.

Zaczyna się proces nęcenia. Kule wymieszanej gliny z białymi i kasterami codziennie o świcie lądują w płytkim miejscu. Układam je szeregiem w kierunku spadu. Zużywam zaledwie 6 kul wielkości sporej pięści i nie daję żadnego zapachu. Woda powoli rozmywa glinianą kulę a białe, jeszcze żywe robaczki, same drążą ścieżkę ucieczkową. Kastery zostaną na dłużej schowane w glinie. Zobaczę jutro, co z tego pozostało.

Następnego ranka jestem znowu nad wodą. Jestem zdziwiony zastaną sytuacją. Kule gliny rozmyte zupełnie utworzyły jaśniejsze plamy. Wyglądają trochę nienaturalnie i czyżby odstraszały ryby? Co stało się z białymi robaczkami i kasterami? Trzeba wejść do wody i sprawdzić. Wiem, że jest płytko, może pół metra, może więcej do najbliższej plamy po kuli. W butach gumowych nie dojdę, trzeba się rozebrać. Jak długo będzie trwało nim dojdę i sprawdzę? Czy wytrzymam w tak zimnej wodzie?

Na nic tutaj gdybanie. Zdejmuję buty i spodnie i pozwólcie, że nie opiszę tego. Nikomu nie radzę robić takiej głupoty. Okazało się, że wody było trochę więcej, że trzeba było zdjąć i górną część ubioru. Jakimś cudem jednak dotarłem do samochodu i udało mi się zapuścić silnik, ale nagrzewanie wnętrza trwało wieki. W tym dniu zanęciłem dwie godziny później. Czego się dowiedziałem? Znalazłem parę kasterów w mocno rozmytej glince. Ryby jeszcze nie przeorały miejsca, gdzie leżały kule. Na górze "placków" nie znalazłem pożywienia. Jak to się miało do innych, dalszych kul - nie wiem. Mój wniosek był taki: poważna ryba nie dotała do kuli bliżej brzegu. Przynętę, która się odkryła pożarła drobnica. Ostatnie dni przed planowaną zasiadką, nęciłem już inaczej. Tylko dwie kule podawałem na część płytką, inne lądowały na stoku.

Nadszedł wreszcie upragniony dzień zasiadki. Jestem nad wodą tuż przed świtem a stanowisko jest wolne. Po cichutku rozkładam sprzęt. Jedna wędka powinna wystarczyć, więc zbroję długą odległościówkę. Spławiczek 1,5 g, żyłka 0,12 i przyponik 0,10. To powinno wystarczyć. Nie lubię zbyt małych haczyków i zakładam mustada nr 10. Czarny kuty z krótkim ramieniem. Sondowanie łowiska - mam z lewej groźny zaczep i tracę trzy przypony. Prawa część czysta. Zbyt dalekie rzuty też lądują w jakimś zatopionym drzewie, trzeba uważać. Mam plac około 4 metrów średnicy i tam muszę posyłać swoje zestawy, aby bezpiecznie wędkować. Już teraz wiem, że połowa moich kul lądowała w zaczepach. Trudno, może to i dobrze? Z ziemią ogrodową mieszam moje białe oraz kasterki i podaję na wolne miejsce. W sam środek, tam gdzie będzie mój spławiczek. Głębokość (o zgrozo) tylko 2 metry. Tuż za spadem, właśnie na takiej głębokości, rozciaga się równa półka. Jak jest dalej - nie wiem. Nie będę tracił przyponów.

Wyszło, że łowię na piętnastym metrze. Na haku dwa białe robaczki. Ranek bardzo zimny i tylko czekam na małe ocieplenie. Wędeczka na podpórce a ręce schowane głęboko w kurtce. Nic się nie dzieje. Mijała godzina, gdy nagle spławiczkiem lekko poszarpało. Zrobiło się od razu cieplej. Trzy razy atakował przynętę malutki okonek, aż wreszcie zadyndał na haczyku. Może to nie ten sam? Ważne, że obżarty był moimi białymi i kasterami z zanęty. Słońce zaczyna zagladać mi w twarz. Co jakiś czas mam na kijku okonka. Fatalnie. Ciągle zanęcam. Może wreszcie nasycę to drobne bractwo i podejdzie coś ciekawszego. Na wodzie zaczynają pokazywać się łyski. Skąd one się tutaj wzięły?

Patrzę na zegarek - oj, już 9:00. Zakładam na haczyk kanapkę: mały czerwony robaczek + jeden biały. Spławik szybko nurkuje. Zacinam - pudło, przynęta nie uszkodzona. Dalej z nią w to samo miejsce. Chwila przerwy i widzę jak bąbelki wydobyły się z jednego miejsca w polu nęcenia. Pojedyncza grupka bąbelków. To karp, leszcz albo karaś. Coś jednak podeszło. Mam branie - spławik lekko się podnosi. Lekkim skosem nurkuje w lewo. W zaczepy? O, nie - zacinam. Bzyk hamulca i ryba w zaczepie. Co za pech, zmieniam przypon. Siedzę do 12:00 bez brania. Popełniłem straszny błąd. Przypon 0,10 jest tutaj za cieńki. Znów mnie czeka nęcenie przez cały tydzień. Tym razem zmienię zanętę.

cdn.

Old_rysiu







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=784