Oratoria do kochanych nauczycieli - cz. II
Data: 29-02-2004 o godz. 14:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Nad wodą robiło się pusto. Zaniepokojeni wędkarze dawno już opuścili swoje stanowiska – zostaliśmy tylko my. Spojrzałem na towarzyszącego mi brodatego wędkarza, a w tym spojrzeniu musiało być jakieś ziarno niepokoju. Miałem czasami wrażenie, że on czyta w moich myślach.



Niestety zamiast zaproponować zwinięcie wędek powiedział, bym wyszperał w niewielkim plastikowym wiaderku najdorodniejszego, czerwonego pełzaka, założył i zarzucił dokładnie dwa metry od krawędzi nenufarów. Tymczasem, gdy zmagałem się z rwącym wiatrem, do naszych uszu dobiegł osobliwy szum. To granatowy potwór z nieboskłonu cedził gradem w dachy pobliskich domów, a niebotyczne pioruny siekły falujące pola. Trzciny kłaniając się chowały swe czapy przed groźnym żywiołem. Ogrom zdarzeń, jakie działy się na gigantycznej scenie natury sprawił, iż prawie nie zauważyłem, że zdany na łaskę szalejącej burzy spławik gwałtownie wjechało pionowo do wody. Zaciąłem.

Bardzo powoli, sekunda po sekundzie, ruch za ruchem, doprowadziłem bambusowy kij zaledwie do połowy wysokości, którą obrałem sobie za cel, szukając czegoś na końcu żyłki. Znalazłem - gruba żyła znikała tuż za linią, gdzie kończyła się kępa pływających zielonych talerzy, a na jej końcu uwiesiło się coś bardzo ciężkiego, ale martwego. Brodacz powiedział, że teraz muszę powoli ciągnąć zaczep w stronę brzegu. Po mało emocjonującym holu w podbieraku znalazła się gigantyczna kiść rogatków, a w niej, jak w pogniecionej, orzechowej siatce zaplątany był mięsisty węgorz.

Nie wiem, czy to patetyczność tamtej chwili, czy może raczej chłód wdzierający się przez skórę okrytą zmoczonymi ubraniami sprawił, iż reifikacja przechodzącego po plecach dreszczu dotarła w końcu do szeroko z wrażenia otwartych oczu, jakimi spoglądałem na właśnie wyciągniętą zdobycz i na niedawno poznanego wędkarza, który teraz zdawał się chłonąć każdy łyk słonawego powietrza nawianego przez burzowe wichry. Pamiątką wszystkich tych zdarzeń pozostał połów, który stanowił kres długiej i trudami przepełnionej wędrówki, a ja wiem, że nic bym nie dokonał, gdyby nie On – tajemniczy mędrzec w stroju biedaka, odziany w wielkie, nieuczesane, a przyjazne myśli, którymi nieraz częstował swoich żaków.

Gdy ciężkie chmury schowały się za ścianą lasu, a na niebie pojawiło się przemoknięte słońce by w barwnych tęczy szatach swe promienie suszyć, miałem wrażenie, że poznałem najwspanialszego człowieka na ziemi, który sam według mego mniemania takich wielbicieli jak ja miał całe rzesze. Bo czy istnieje na tym lub innym świecie bardziej intrygująca, ciekawa, a jednocześnie przyjazna istota?

Niestety okrutnie się myliłem. Filozof rozprawiał właśnie o samotności i ciszy, która towarzyszyła mu od dawna, o próżni, jaka zdawała się separować i tak już dość wyalienowanego dziwaka… on był samotny. Nie znajdował ludzi. Widywał ich, a poszukać nie mógł, bo czuł się po prostu zbędny.

Ludzie boją się wszystkiego co dziwne, czego nie rozumieją, co inne jest od tego, w czym nauczyli się żyć. A zatem dziwność zrodzona, że ludzie źle pojmują mądrość. Dziwadło wielkie i dziwność niepomierna, że ludzie źle pojmują innych, a zatem również siebie. Dziwność dziwnością stoi i dziwy niezmierzone, że taka dysproporcja istnieje jeszcze w sercach. Chyba więc zrozumiałem biednego nauczyciela. Ogrom współczucia, z drugiej strony przesycony dozą nieśmiałości, tudzież niezręczności sprawił, iż nie umiałem nic odpowiedzieć.

Na szczęście on mówił dużo. Widać miał świadomość, że młody umysł nie na wszystko potrafi znaleźć odpowiedź. W nieco więc nietypowym, bo melancholijnym akordzie brzmiała dalsza rozmowa, którą jedynie nocny chłód mógł swą ingerencją zakłócić. I tak oto dojrzewała więź, łącząca małego chłopca z brodatym mędrcem, a węgłem, na którym wspierał się cały monument tej dosłownie niemożliwej przyjaźni, była wędkarska pasja, która niczym afirmatywny, acz subiektywny probierz zdawała się być kwintesencją tego, o czym marzy każdy wędkarstwa amator.

Gdy kalendarzowe kartki umykały zrywane przez porywczy czas, a lato powoli ustępowało z pogodowego piedestału szykując podium dla chłodniejszych pór roku, profesor zaprowadził mnie w dziwne miejsce. Była nim miniaturowa zatoczka, nad brzegiem której stał niewidoczny z żadnej innej strony jeziora spróchniały, lecz stabilny pomost. Woda była nad wyraz przejrzysta, a piaszczyste dno delikatnie usiane było kępkami zielonawych glonów, w których wesoło baraszkowały niewielkie okonki. Obserwując grupkę niewymiarowych pasiaków nagle dostrzegłem coś masywnego w kolorze złotozielonym, majestatycznie przegrzebującego dno.

To była grubo ponadkilogramowa samica lina. Kiedy już szykowałem się do postawienia przy niej zestawu z robakiem, brodacz powiedział, że samice lepiej zostawić w spokoju, a na haczyk bardziej nadawać się będzie kukurydza lub lekko klejący się, matowy ziemniak. Czerwony gnojaczek byłby atakowany przez okonie, te zaś skutecznie potrafią spłoszyć ostrożne prosiaczki. Następnie wskazał mi miejsce, w którym powinien stanąć spławik. Było to oczko między pasem trzcin, a pojedynczymi kapelonami.

Miejsce dość dziwne, bo niczym się nie wyróżniające, żadnych oznak obecności żerujących ryb. Ale oto do wody powędrowały cztery kule ziarnistego piachu zmieszanego z olejem roślinnym i sklejonego torfem, jaki udało się nam pozyskać na brzegu. Zanim zdążyłem zapytać się o sens nęcenia linów za pomocą piachu, w okolicy jeżowego kolca pojawiły się bąbelki, a w chwilkę później spławik rozpoczął długie tańce na wodzie…

Tak, brodacz wiedział, jak łowić ryby, a i one zdawały się go lubić. Jezioro i on byli jednym, choć dwa różne ciała zżyte w magicznej symbiozie, to jednak rozumieli się, słuchali, umieli rozmawiać ze sobą. Fizycznie taki dziwak nie ma prawa istnieć i choć to wszystko brzmi jak jedna wielka idealizacja, niczym mocno przerysowana baśń z krainy imaginacji, to jednak to nie był sen, ponieważ ów zabawny mędrzec odsłaniał przede mną kurtynę, za którą czaiła się jego potężna wiedza i ogromny potencjał doświadczeń.

Profesor opowiadał mi dziwne, intrygujące teorie o liczbach. Mówił, iż świat swój początek brał z istoty cyfry logicznej. Mówił bardzo mądre rzeczy i pewnie, gdybym miał je wszystkie przytoczyć, to umysł mój nie wytrzymałby takiego ciężaru, bowiem język nie podoła rozumowi, rozum sługą będzie językowi, a on to potrafił – wszechmocny geniusz, który bawił się wiedzą. Ekwilibrystyka tamtych chwil jest dla mnie najpiękniejszym doznaniem, w którym miał przyjemność zasmakować młody adept wędkarskiego fachu.

Niestety miara klepsydry czasu zdawała się dopełniać i oto na przekór mojej logice nadszedł wrzesień. Szkoła – to od czego obaj uciekaliśmy – teraz miała nas rozdzielić. Ironia tej chwili uświadomiła mi jednak, iż teraz zupełnie inaczej postrzegam uczonych, wielkie mądre głowy, jakie dawniej były dla mnie synonimem nieszczęśliwców, którzy nawet nie wiedzą, że czas w ich klepsydrach ucieka, a oni jeszcze nie zaznali wolności. Teraz patrzyłem na nich przez pryzmat, w którym mieniło się światło płomyka, jaki rozpalił we mnie łowiący ryby profesor.

A on ostatniego dnia lata, w pewnej doskonale dobranej chwili, gdy chłodny wiatr strącał z drzew pożółkłe liście, spojrzał jeszcze raz w moją stronę… ocknął się z głębokiej zadumy tak, jakby potężny gejzer myśli wystrzelił prosto w jego zmarszczkami pociętą głowę. Miałem wrażenie, że oto jak mocarne i niezwyciężone, spartańskie legiony ciągną w jego stronę zastępy myśli natchnionych. Brodacz zebrał te wszystkie mary i fantazje, a porządkując je w jedną, jednolitą mowę, ostatni już raz przyjaźnie popatrzył w moją stronę, zacisnął ze wzruszenia wargi, które ponownie ułożyły się w osobliwy uśmiech zabawnego człowieczka… W końcu przemówił na pożegnanie słowami pełnymi dostojeństwa, które brzmiały jak monumentalne credo, a które przytoczę na samym końcu, jako rekapitulację całej tej niemożliwej historii.

Nigdy więcej go nie spotkałem. Nie bywał już nad wodą… Dziwnie pusto bez niego wygląda werzbiczański krajobraz. Co roku i niemal każdego letniego dnia próbuję go poszukać. Może łowi właśnie wodne, łuskami porosłe perły… Dziwne - próbowałem znaleźć zatokę, w której uczył mnie łowić liny. Już jej tam nie było… Znalazłem inną, bez spróchniałego pomostu, ale nie tam brodacz polował na liny. Próbowałem coś złowić, jakoś piach mi się nie kleił, a nietknięty ziemniak najlepszym był dowodem na to, że zaprzepaściłem całą czarnoksiężnika naukę. Jednak ostały się wspomnienia i niepozorny okruch wiedzy, która pamiątką po siwobrodym nauczycielu się stała. Jeżeli go spotkam, poproszę o lekcję…

Przyzwyczajony do wszystkich tajemniczych dziwów, które towarzyszyły nam od początku naszej przyjaźni, nie zwracałem uwagi na pokaźny interwał różnic, które zdawały się być zaprawą całej tej niemożliwej budowli. Dziś też wiem, że pewnie psychologia uznałaby za coś nienormalnego przyjaźń małego i głupiego jeszcze dziecka z genialnym mędrcem. A jeśli tak, to jestem nienormalny, bo widać spotkały się dwa dziwolągi. Gdyby jednak słowa ludzi, których domostwem jest dziwność, miały być puszczane głuche na szalejący wiatr, to niech wiatr je posłucha i wtóruje za mną, w rytm mowy, która pożegnalną mędrca była przemową.

Choć go tu nie ma, to jednak wiem, że dźwigając niemały bagaż doświadczeń i wspomnień, z lekką zadumą spogląda na bambusowe kije, którymi niegdyś łowił wzdręgi. Zakurzone, zapomniane zestarzały się przez ten czas – stojące w kącie, w podartym pokrowcu świadectwo nieprzemijalności naszej życiowej pasji, emblemat i odwieczny symbol ideału, jakiemu na imię wędkarstwo. Ekwiwalentem staną się kiedyś nasze atrybuty – siedlisko wspomnień wpisanych w naszą i Waszą historię. W pełni świadomi tego oczywistego faktu, czujmy się odpowiedzialni za kształt i dobre imię tego, co jest udziałem naszych wspólnych wypraw i przeżyć.

Drodzy Koledzy, Przyjaciele po kiju...
Proszę Was jeszcze: miejcie tę świadomość, że kiedy to czytaliście, to gdzieś na świecie płakali ludzie niedocenieni przez innych. Czasem byli to zdziwaczali, ale wyjątkowi nauczyciele, tacy prawdziwi, urzekający, prości, a niemożliwi. Co najważniejsze, gdzieś istnieje też brodaty dziwoląg i może właśnie przemawia do swych zasłuchanych żaków, taki właśnie zabawny człowieczek, który był moim najlepszym przyjacielem.

Gismo







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=762