Co tam słychać w Bobrownikach?
Data: 09-02-2004 o godz. 23:35:00
Temat: Wieści znad wody


Niedaleko Otynia, u podnóża Bukowej (Białej) Góry, na której szczycie straszą turystów resztki poniemieckich bunkrów, Odra bierze ostry wiraż w prawo, podpływając pod samo wzniesienie. Gdyby spojrzeć ze szczytu góry na płynącą w dole rzekę, można zobaczyć także jej stare koryto, jeszcze bardziej wcinające się w ląd, a tworzące teraz przepiękne starorzecze. W efekcie wschodnią stroną powstałego półwyspu gna wartkim nurtem Odra, a zachodnią - ze stoickim spokojem omywają wody Bobrowników, bo tak nazywa się potocznie to starorzecze, będące zimową ostoją rzecznych ryb.



O Bobrownikach słyszało się od zawsze. I nie bez powodu, bo jest to jedno z najbardziej znanych, późnojesiennych i zimowych łowisk wszelkiego białorybu, który szukając schronienia i zacisznego miejsca, gromadzi się w tym głębokim starorzeczu. Wieści, które dochodziły mnie jeszcze w listopadzie, przyprawiały o wytrzeszcz oczu: 80 kilo ryb na trzech, 20 kilo na głowę - e, to nie mogła być prawda. Tym bardziej, że ubiegłoroczne wyjazdy wcale nie wskazywały na takie eldorado. Ale ponoć tego roku...

Nic więc dziwnego, że na pierwsze wspólne tegoroczne wędkowanie wybraliśmy się nad tę wodę. Po pierwsze - blisko, po drugie - rybnie, po trzecie - dobry dojazd. Waldi jeszcze w czwartek pojechał sprawdzić, czy lód raczył opuścić starorzecze, po czym opłacił kartę i złożył telefoniczny meldunek: "Z piętnaście osób siedziało... łowią! Jadę po jokersa, szykuj się na niedzielę. Cześć!"

"Cześć" - odpowiedziałem i zacząłem obmyślać szczegóły wyjazdu. To nie takie proste - gdy człowiek jest wyposzczony ryb jak łańcuchowy pies ugorów, każdy detal nabiera znaczenia wagi państwowej. Czy kupić superka, czy marcelka, czy łowić na szesnastki czy osiemnastki, czy żyłkę wymienić, a jaki spławik i czy taki mam? A może spróbować pickerkiem, czy jednak lepiej na spławik, ale czy z kolei lepiej łowić wagglerkiem, czy może spławikiem mocowanym na stałe? A tak w ogóle to może wziąć bata, ale czy 7 metrów starczy? A co będzie, jak nie dosięgnę ryb? A jak będzie wiało, czy 1,5 grama nie będzie za delikatnie? Itd., itp...

W takim to radosnym uniesieniu minęły mi dwa kolejne dni. Na wszelki wypadek kupiłem nowe żyłki, parę spławików i filcowe wkładki do gumiaków, powiązałem przypony, przewietrzyłem wędkarską skrzyneczkę i wyrzuciłem parę zasuszonych białych robaczków, które utknęły gdzieś w zanętowym koszyczku. W ogóle zajmowałem się takimi czynnościami, którymi głowa rodziny zajmować się nie powinna, gdyż nie licuje to podobno z jej godnością, jak twierdzi moja luba.

Całą przyjemność z wyjazdu przyćmiewała troszkę myśl, że w niedzielę moja żona niesie kaganek oświaty, dręcząc i wymagając wiedzy od jakichś nieszczęśników, przysypiających po sobotnich szaleństwach. Dokonałem więc cudu negocjacji i wcisnąłem babci swoją pierworodną pod opiekę. Cud to prawdziwy, bo w niedzielę także babcia pracowała, w związku z czym moja córcia niedzielne przedpołudnie spędziła w babcinej pracy. A co! Niech się uczy i wie, że dorosłym nie jest lekko...

W niedzielę, o godzinie piątej rano pobiegłem pędem do budzika i wyłączyłem rozdyndany brzęczyk. Szybka herbatka, jakaś kromeczka i cichutko, na paluszkach wymknąłem się z domowych pieleszy. Było pięknie: cieplutko, bezwietrznie i cicho. Tylko sroki od czasu do czasu skrzekliwie komentowały mój widok: objuczonego jegomościa człapiącego w gumiakach na autobusowy przystanek, z którego miał odebrać mnie Paweł. Samochód już czekał. Wpakowaliśmy cały ten grunciarsko-spławikowy majdan do kufra i pomknęliśmy po Waldka.

Punkt szósta wśród egipskich (wiejskich) ciemności, rozmydlonych blaskiem sołtysowej latarni, skrzypnęła furtka w przydomowym płotku i niewysoki, krępy obywatel zaczął podawać nam przez otwór drzwiowy jakieś wiadra, wiaderka i skrzyneczki, po czym wytaszczył z komórki parcianą torbę, wypchaną akacjowym drzewem i resztkami poremontowej boazerii. Waldek, jak przystało na porządnego obywatela, dźwignął na finał pobrzękujący worek, przybił grabę i zaległ na tylnym siedzeniu samochodu, kwiląc o przesianym w mące kukurydzianej jokersie.

Dwadzieścia minut później cała nasza trójka, zasysając bieżnikiem gumiaków przybrzeżne błoto, wędrowała wzdłuż starorzecza szukając najdogodniejszych miejscówek. A kiedy wszystko zostało już wybrane, ustalone i zajęte kupkami bagaży zalegającymi na brzegu, przyszła pora na oczekiwanie dnia. A ponieważ w czekaniu każdy spławikowiec ma wprawę, niezbyt nam się przykrzyło, gdy siedząc przy ognisku siorbaliśmy gębusie i pletliśmy o marynim zadku. Po pół godzinie okazało się, że warto czasem prędzej zajechać nad wodę. Dziesiątki niespokojnych wędkarzy mijało nas w milczeniu, rzucając tylko wymowne spojrzenia na okupowany brzeg. Nam to specjalnie nie przeszkadzało - piwko było wyborne.

Dzień przywitał nas żurawim śpiewem, oczkującą wodą i lekkim wietrzykiem My przywitaliśmy dzień czarną gliną i jokersem. Wymieszany czekał w wiaderku, aż skończymy rozkładać te wszystkie podpórki, siatki i inne rzeczy, które sprawiają, że świat znów uśmiecha się do wędkarza. Osobno rozrobiliśmy zanętę - leszczowy super lorenc (paczka na głowę wystarczy o tej porze) okraszony aromatem sensasa i przybrudzony gliną z radością przyjął kolorową, ruchliwą pinkę, która w zanętowych zakamarkach szukała schronienia. Jeszcze tylko wygruntowanie łowiska, obranie punktu na przeciwległym brzegu i pomazanie żyłki wodoodpornym markerem, i... jedziemy.

Pierwsze kule rzucone na spławik sfalowały spokojną dotąd wodę. Po chwili, gdy rozedrgana tafla zaczęła się uspokajać, zaoczkowało, zadziubdziało, zaspławiało i wzięło. Pierwsze przynurzenie, leciutkie wystawienie antenki i... jest. Jazgarek, bo on to był, wrócił do wody szybciej niż z się niej wydostał. A potem uklejka, znów jazgarek, krąpik. No cóż, rzucam kątem oka na Waldka - również ciągnie jakieś pikusie. Zwinąłem drugą wędkę - natychmiastowe brania nie pozwalają skupić się na dwóch spławikach. Po pół godzinie ostatni raz zakładam ochotkę na haczyk - nie, to nie dla mnie, za dużo zabawy. Pora na pinkę.

Do dziewiątej trwała jazgarkowo-uklejkowa orgia. Cóż było robić? Ano czekać. W końcu musiały wejść te większe rybki. Zniecierpliwiony donęcam gliną wymieszaną z jokersem. Żadnego smużenia w toni, wystarczy. Mija jeszcze kilkanaście minut i mam, pierwszy leszczyk. No cóż, wymiar to on może ma, ale dwóch wymiarów na pewno nie. Wraca do wody. Zmniejszyłem troszkę grunt, chcąc sprawdzić co tam wyżej słychać. Ano było słychać tak bardziej krąpiowo. Nawet sporo-krąpiowo, bo od czasu do czasu brzęczał hamulczyk kołowrotka. Co z tego, skoro chwilę później z miłego transu wyrwał mnie głos kompanów wołający na kiełbasiane śniadanie.

Pierwsze relacje przy ognisku i Pawcio wiedzie prym - kilka ponad półkilowych leszczyków, trochę płotek. U mnie i Waldka marnie: po cztery rybki w siatce, reszta wróciła do wody. Nic to, przyjdzie i kolej na nas. Paweł siedzi od nas troszkę oddalony, w małej zatoczce. Łowi na ochotkę, z gruntu. No i nie ma w łowisku tych wszędobylskich jazgarzy, więc może sobie te leszczyki wyczekać. W każdym razie nie martwimy się zbytnio - miejsca mamy dobre, zanęcone, trzeba czekać...

Po śniadanku wróciliśmy do wędek. I faktycznie - Paweł przestał łowić tak często, a zaczęliśmy my: jakieś leszczyki, płotki "piętnastki" i utuczone krąpie co chwilę meldowały się na brzegu. W sumie nic wielkiego, ale ile radości po zimowej przerwie. Adrenalinka podskoczyła, gdy zerwałem przypon holując ok. półtorakilowego leszcza (yka?). Adrenalinka uderzyła do głowy, gdy chwilę później spiąłem drugiego, podobnego. Trudno, haczyk nr 16 i przypon z "dziesiątki" nie tolerują błędów i siłowych holów.

"Transowe łowienie" - to chyba najlepsze określenie takiego wędkowania. Nie tylko dlatego, że co chwilę brała rybka. Może, a nawet przede wszystkim dlatego, że brania wraz upływem czasu stawały się coraz bardziej delikatne, a wzmagający się wietrzyk wcale nie pomagał w wypatrywaniu antenki spławika. Ileś tam minut uporczywego skupienia na czerwonej plamce powodowało, że zaczynałem się wyłączać z otoczenia, nie słysząc nawet pytań niedaleko mnie łowiącego, Waldka...

Około godziny trzynastej zima oznajmiła swój powrót. W jednej chwili spadła z nieba mokra kasza, która niesiona gwiżdżącym wiatrem wbijała się pod niedopięte kurtki. Przy pierwszym uderzeniu wiatru wędki pospadały z podpórek, chowając się w wodzie przed przenikliwym zimnem. Na brzegu zakotłowało się. Wszyscy domykali plecaki, składali naprędce wędki, przenosili rzeczy pod drzewa. Ten mały kataklizm trwał niespełna 15 minut, ale w zupełności wystarczył, żeby obrzydzić wędkowanie. Jeszcze tylko ważenie złowionych ryb: no tak, Paweł jednak zrobił wagę tymi leszczykami - ok. 5 kilo. Ja i Waldek po bratersku, równo i sprawiedliwie - ok. 3-3,5 kg drobiazgu na osobę. A zresztą, jakie to ma znaczenie? Życzyłbym sobie zawsze spędzać w ten sposób niedzielne przedpołudnia...

Nim wyjechaliśmy na obwodnicę, już byliśmy umówieni na przyszły tydzień. Gdzie? Oczywiście, na Bobrowniki. Będziemy tam jeździć, o ile pogoda pozwoli, przynajmniej do końca lutego, bo potem przyjdzie pora na Pliszkę. A potem na jedno takie linowe jeziorko, no i Odrę, oczywiście...

adalin







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=728