Rozpoczęcie sezonu - podsumowanie
Data: 07-02-2004 o godz. 11:00:00
Temat: Wieści znad wody


Jechaliśmy na północ z wielkimi nadziejami. Wszelkie znaki na niebie i ziemi świadczyły o tym, że mamy naprawdę spore szanse na spotkanie z rybą. Mocno wiejące przez ostatnie dwa tygodnie wiatry miały wpędzić do rzek „srebrne” ryby a duży ciąg tarłowy w roku poprzednim miał gwarantować spotkanie z rybami spływającymi do morza.



Dlaczego więc ponieśliśmy taką porażkę? Przez dwa dni nie mieliśmy kontaktu z rybą, nie widzieliśmy nawet jednego spławu.


Marek

Przyczyn takiego stanu rzeczy mogło być kilka.
Nie zadziałało „prawo leszcza”. Żaden z nas nie był wcześniej nad rzekami pomorskimi, ani nawet nie próbował łowić troci czy łososi w innych rzekach. Braki w technice, prowadzeniu przynęty, czy też doborze miejsca mogły mieć bardzo duży wpływ na nasze wyniki. Zła interpretacja wiadomości zdobytych przed wyjazdem, mogła spowodować, że pojechaliśmy nie nad te rzeki, co trzeba.

W poprzednich częściach relacji celowo pisałem tylko o tym, co robiliśmy, gdzie i kiedy byliśmy nad wodą. W podsumowaniu należy też wspomnieć o ludziach, których spotkaliśmy, a co najważniejsze o tym, co nam opowiedzieli.

Drugiego dnia stycznia w Bydlinie szeroko komentowane były wyniki otwarcia sezonu nad Słupią. O godzinie siódmej rano, mówiono o ponad 60 rybach złowionych 1 stycznia w okolicach samej miejscowości. Wraz z upływającymi godzinami i ilością spotkanych osób nad wodą, liczba ryb złowionych dzień wcześniej spadła do 6!

Nie sposób pominąć informacji (sprawdzonej), o 25 rybach złowionych na festynie 1 dnia stycznia w Słupsku. Nikt jednak nie ukrywał, że około 80 % ryb złowionych na odcinku słupskim była podczepiona. Nie można się temu dziwić. Presja na tym odcinku jest tak wielka, że organizm żywy mający ponad pół metra długości, choćby nie wiem jak był sprawny nie ma szans w gąszczu wędkarskich przynęt.

Osobną grupę stanowiły ryby z premedytacją podhaczone. W chwili szczerości, jeden z „wędkarzy” opisał nam jak wieczorem, kiedy już nie ma takiego tłoku nad wodą, należy zamiast wymuskanej wahadłówki, na końcu żyłki zawiązać kotwicę o specjalnej budowie. Kotwica taka, choć nie „łapie” zaczepów, to rewelacyjnie chwyta brzuchy ryb. Ostrzegł nas jednak by uważać na „miejscowych”, bo to straszni kłusownicy z tymi siatami, linami i szarpakami.

Myślałem, że nad Wieprzą, zwłaszcza na odcinku miejskim, łowiących nieetycznie nie spotkam. Myliłem się. Połowa wędkarzy, jaka znajdowała się nad wodą łowiła metodą gruntową, a przynętą była gotowana ikra, tzw. malina. Co ciekawe wyniki mieli takie same jak ci, którzy łowili na spinning.

Tu też spotkaliśmy ludzi chętnych do rozmowy. Idąc uliczką obok rzeki spotkaliśmy trzech sympatycznych „Miłośników Rzeki Wieprzy”. Pana Wiesława Halbinę, Piotra Halbinę oraz jego siostrzeńca, którego imienia i nazwiska niestety nie zapamiętałem.
Przyznam się, że chyba nigdy w życiu nie poznałem nad woda takich ludzi. Pasjonaci wędkarstwa i przyrody. Ludzie, którym idee nie przesłoniły gorzkich realiów otaczającej nas rzeczywistości, dzięki czemu potrafią jeszcze dużo dobrego zrobić dla ukochanej rzeki.
Byłbym bardzo niewdzięcznym człowiekiem, gdybym nie podziękował im za wskazówki, podczas wspólnego łowienia, zaproszenia na zawody, oraz za wspaniałe przynęty, którymi zostaliśmy obdarowani.

Nie tylko dzięki Nim moje pudełko z przynętami wyglądało lepiej w drodze powrotnej do domu. Kolejnych dwóch wędkarzy także podarowało nam przynęty, nie szczędząc instrukcji prowadzenia każdej z nich. Zanim złożyliśmy sprzęt jeszcze przez ponad godzinę rozmawialiśmy na tematy związane z wędkarstwem. Okazało się, że odcinek, na którym łowiliśmy, to jeden z najlepszych w mieście. To tutaj, jeden z naszych rozmówców kilka lat wcześniej złowił pięknego ponad 16 kg łososia, a tego samego dnia jego niespełna 10 letni syn wyholował srebrną szóstkę.

Żal było opuszczać rzekę. Ciężko było przerwać rozmowę. Czas jednak naglił. Kiedy odjeżdżaliśmy w kierunku Darłówka nie myślałem, że jeszcze tylu ciekawych rzeczy będzie dane mi się dowiedzieć.

Po zakwaterowaniu i tęsknym spojrzeniu na butelkę Jim Beam`a, którą to mieliśmy uczcić pierwszą złowiona rybę, zaczęliśmy analizować ostatnie dwa dni. Dołączył do nas po pewnym czasie gospodarz i jego znajomy. Przy kieliszku, wędzonym śledziu i dorszu do późna w nocy słuchaliśmy o tym, co dzieje się na pomorskich rzekach.

O tym jak wędkarze i rybacy, kiedy jeszcze nie było przepławek, przy pomocy podbieraków przerzucali ryby przez progi wodne. O wspaniałych rybach łowionych w morzu i w rzekach. Oglądaliśmy wielki łeb troci złowionej „naście” lat temu, który przypominał wielkością raczej łeb krokodyla. Nie obyło się jednak bez dyskusji o teraźniejszości. Czyli o kłusownikach z wędkami, sieciami, agregatami. O malejącej ilości ryb nie tylko w rzekach, ale i w morzu. O bezsensownych zakazach, które wypędzając wędkarzy znad rzek powodują zwiększoną presję kłusowniczą. Oraz o największej tragedii, o tym, że każdego dnia podczas ciągu tarłowego w jednej z rzek ginęło około 1500 kg ryb.

Kto był temu winien? Co później działo się z tymi rybami? Nie będę powtarzał tematów od wielu lat poruszanych na łamach prasy wędkarskiej. Dociekliwych odsyłam do starych gazet. Tam znajdziecie odpowiedź.
Czy warto, zatem jechać w styczniu na pomorskie rzeki?. Moim zdaniem mimo wszystko warto. Cała otoczka, łowienia zimą w tych prześlicznych rzekach. Możliwość spotkania wspaniałych ludzi. Nie zapominajmy też, że to właśnie nam może udać się złowić pięknego łososia czy troć.


Torque

Na pewno jeszcze tam powrócę, może nawet wcześniej niż za rok, o czym nie omieszkam Was poinformować.

Torque







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=721