Z pamiętnika wędkarza - cz. 4
Data: 05-02-2004 o godz. 07:40:00
Temat: Bajania i gawędy


Dzień pierwszy

Mając trzynaście lat dowiedziałem się, że mam rodzinę w Ułężu, małej miejscowości nad Wieprzem. Miałem tam spędzić cały tydzień, tydzień nad nową, nieznaną wodą. Jak do tej pory jedyną rzeką z jaką miałem styczność był mały strumyczek, w którym łapałem w kancerek małe cierniki i stynki. Teraz miał nadejść czas poszerzenia horyzontów, odkrywania nowego świata. Miałem zostać Kolumbem mojej własnej Ameryki.



Po przyjeździe długo nie mogłem usiedzieć na miejscu i już po parunastu minutach wyrwałem się nad rzekę. Wieprz powalił mnie na kolana swoim pięknem. Dzika, nie uregulowana rzeka, pełna zatopionych drzew i wdzierająca się w pola pszenicy na każdym zakolu. Pokazała mi kto tu rządzi zabierając w przeciągu godziny połowę mojego arsenału przynęt. Stanąłem twarzą w twarz z siłami natury. Wieprz toczył swoją mętnawą wodę szybko, robiąc co chwila potężne wiry. Płynął wartko wąskim korytem, wolny, nie ujarzmiony. Idąc w dół rzeki znalazłem ciekawe zastoisko i postanowiłem poświęcić mu troszkę więcej czasu.

Rozebrałem się do kąpielówek, żar lał się z nieba. Łąka za moimi plecami grała milionem świerszczy i tylko jedna rzecz psuła tą sielanke. Gzy - paskudne owady, nie dające nawet chwili wytchnienia. Gryzły i brzęczały niemiłosiernie. Zacząłem więc taniec godowy goryli, niestety jedynym skutkiem było zmęczenie i frustracja, im bardziej machałem tym było ich więcej. Postanowiłem się przyzwyczaić i zacząć łowić.

Rzeka, w miejscu gdzie stałem, stworzyła małe zastoisko z wstecznym prądem i zalanym drzewem na łączeniu nurtów. Woda wyraźnie zwalniała tuż za wystającym z woda konarem i zawracała pod moimi nogami aby wymieszać się z głównym nurtem powyżej zatopionego drzewa. Zakładam sporą wirówkę, rzut i potworne targnięcie. Ryba wpływa w konary zalanego drzewa i zrywa zestaw. Serce dostało przyspieszenia a ręce zaczęły nerwowo drgać. Zawiązałem drugą blaszkę. Kilka rzutów i kolejne targnięcie. Ryba walczy pięknie i po paru minutach mam na brzegu osiemdziesięciocentymetrowego szczupaka. Zapakowałem go do siatki i zacząłem dalej obławiać zatopione drzewo. Po paru minutach następne branie i kolejna ryba odpływa z blachą w pysku. Co jest? Żyłka nowa 0,25 nie powinna tak pękać. Sprawdzam wytrzymałość, rozcinam sobie palce, cholera.

Po pewnym czasie skończył się zapas wirówek. Kilka zabrały konary drzew a kilka ryby. Chwila zastanowienia i wybór padł na gnoma trójkę w kolorze miedzi. Tą blachą można rzucić daleko. Wabik wpada kilka metrów powyżej drzewa w głównym nurcie. Przytrzymuję blachę nie zwijając żyłki. Nurt spycha ją na zastoisko, zaczynam zwijać. Gdy widzę ją już pod powierzchnią, zaraz za nią tworzy się potworny wir i blacha wystrzeliwuje w powietrze, przelatuje kilka centymetrów od mojej głowy i ląduje w trawie za moimi plecami. Duży szczupak zawija młynka i znika pod wodą. Serce mało nie wyskoczy mi z piersi. Czegoś takiego nigdy do tej pory nie widziałem. Zapalam papierosa i siadam na karpie zielska. Już nawet nie czułem gzów. Nie czułem żaru lejącego się z nieba.

Po godzinie nie miałem już żadnej sztucznej przynęty. Większość z nich odgryzły mi ryby. Usiadłem rozżalony na trawie wysypałem wszystko z mojego plecaka i wyszperałem jedyną wirówkę. Żółtego longa nr 2. Zawiązałem nową agrafkę, zapiąłem blachę i rzuciłem parę metrów powyżej drzewa. Kilka obrotów korbką i przytrzymanie. Nawet nie zaciąłem, ryba odpłynęła kilka metrów w górę rzeki i staje. Pociągnąłem mocniej i powoli zaczynam ją przyciągać do siebie. Ryba walczyła w nurcie, raz dawała się podciągać raz odpływała. Trząsłem się jeszcze bardziej niż przy swojej pierwszej krasnopiórce. Podciągnąłem go do powierzchni. Już go widziałem. Byłem pewny że wygrałem, gdy ten rozbójnik zanurkował w kępę zielska pod moimi nogami. Wbił się w nią jak kołek w ścianę i nie myślał nawet drgnąć, spróbowałem go podciągnąć do góry. Ale nie dawał się ruszyć z miejsca. Podciągnąłem mocniej, kołowrotek wydał żyłkę. Podciągnąłem jeszcze raz i złapałem za szpule. Stało się, pękła żyłka. Szczupak zmęczony walką nawet nie drgnął. Szybka decyzja, wskoczyłem do wody, powinno być płytko jednak zanurzyłem się do pasa, chwyciłem szczupaka za ogon a ten poczuwszy dotyk ożył. Szarpnął się i odpłyną zalewając mnie fontanną wody.

Pobiegłem do wuja po jakieś blachy, dał mi ich kilka i w jeszcze większym tempie wróciłem na łowisko. Jednak po szczupakowym polowaniu zostało już tylko wspomnienie i nie spełnione marzenia. Ten dzień do dzisiaj jest dla mnie ogromną zagadką. Nie wiem czemu akurat w tak upalny dzień zebrała się w jednym płytkim miejscu tak duża ilość dużych drapieżników. Widziałem przepiękne szczupaki odprowadzające moje wabie do samej powierzchni i w ostatnim momencie zawracające. Widziałem potężne wiry tworzące się pod powierzchnią po których następowało uczucie luzu na żyłce.

Wieprz tego dnia obdarował mnie jednym szczupakiem na kolację, jak by wiedział, że ten jeden mi wystarczy. Pokazał mi jednak ile bogactwa chowa w swoich mętnych i dzikich wodach. Zauroczył mnie. Rozkochał w wysokich, porywanych z roku na rok brzegach, meandrach wśród pól i lasów. Rozbudził we mnie miłość do głuszy i spokoju nadwieprzańskich łąk.

Wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=717