Poławiacz krąpi
Data: 28-01-2004 o godz. 07:30:00
Temat: Spławik i grunt


Jest tak, że ryby łowi się z przyjemnością. Jednak, czasami przyjemność ta jest doznaniem pośrednim. Dlaczego? Bardziej organizując wyjazd na ryby nastawiam się na zadowolenie mojego przyjaciela jak na swoje własne. Jak wędkarz może nie być szczęśliwy łowiąc ryby? Ano jednak może. Dlaczego? Otóż...



Mam przyjaciela. Na imię ma Tadeusz. Nic w tym dziwnego, każdy ma przyjaciela, ale mój jest wyjątkowy. Ma 65 lat i praktycznie mógłby być moim ojcem, ale wierzcie mi lub nie dogaduję się z nim lepiej niż z niejednym rówieśnikiem. Przy nim naprawdę zapomina się o różnicy wieku i spędzone wspólnie chwile są dobrą zabawą i materiałem do wspomnień... Nie będę pisał tu historii naszej przyjaźni, wspomnę jedynie o tym, że Tadeusz mieszka w rejonie Polski ubogiej w akweny wodne. Wcześniej mieszkał gdzie indziej, gdzie spokojnie mógł oddawać się swojej pasji - wędkarstwu. Życie ma jednak to do siebie, że czasami lubi płatać figle i toczyć się zupełnie inną drogą niż oczekiwana.

Umówiliśmy się, że przyjedzie do mnie na ryby. Posiedzi, odpocznie i przy okazji połowi. No, tak - tylko co i jak? Tadeusz z racji wieku, a szczególnie upodobań lubi łowić na spławik. Lubi usiąść sobie wygodnie i z bliskiej odległości obserwować dwa patyczki unoszące się na powierzchni wody. Nie powiem, że uwielbia jak mu tę monotonię zakłóca znikanie powyższych patyczków pod powierzchnią lub ewentualne psucie się ich poprzez wyłożenie się na wodzie. Wiadomo, dobrze byłoby aby sytuacje takie były częstsze niż błogie wygodne obserwowanie samych spławików. Szukam miejsca na wypady spławikowe. Pływam po jeziorze i obserwuję łowiących na spławik lub grunt. Mam wytypowaną zatoke z dnem mulistym o średniej głębokości około 5 metrów. Będzie w sam raz. Dojazd dobry, daleko od brzegu, nie trzeba płynąć, tyko co z rybami, czy będą? Powinny być tu leszcze, krąpie i ewentualnie płocie. Praktycznie nie liczyłem na duże egzemplarze, ale tych mniejszych, takich do połowienia sobie, spodziewałem się w 100%. Wszystko było kwestią zanęcenia. Pływając przy okazji wyjazdów ze spinningiem w rejonie planowanych przyszłych połowów nie omieszkałem utopić rozrobioną wcześniej paczkę lub dwie zanęty.

Tadeusz przyjechał tak jak zaplanowaliśmy. Wieczorna integracja w czasie której nie padło ani jedno słowo na temat ryb. Wzajemne opowieści i wspólne wspomnienia przetrzymały nas do później nocy. Następnego dnia rano mimo lekko bolącej głowy wstałem pełen animuszu ale też i wątpliwości. No cóż, trzeba było wziąć się do roboty. Zależało mi aby sobie Tadeusz połowił. Tylko jak ja mu to miałem zagwarantować? Szykujemy się do wyjazdu. Pierwszego dnia wziąłem sobie wolne z pracy, ale następne dni postanowiliśmy jeździć po południu. Uznaliśmy, że około 6 godzin łowienia dziennie w zupełności wystarczy. Tadeusz liczył połowić sobie i nie zależało mu na dużych rybach. Oczywiście co to za wędkarz, który nie lubi dużych ryb, ale lepiej wyciągać je częściej i mniejsze niż rzadziej a większe. Ważne aby się coś działo!

Przyjeżdżamy nad jezioro. Pierwszą czynnością jest zwodowanie łódki, następną urobienie zanęty i władowanie wszystkiego do naszego środka pływającego. Wracając do zanęty. Z uwagi na ubogą wiedzę w temacie nęcenia ryb komponowanie składników kończyło się najczęściej na wsypaniu do wiaderka czterech lub pięciu paczek gotowego kupionego w sklepie wyrobu spod szyldu "na leszcza" i urobienie tego z wodą z jeziora. Starałem się jedynie pilnować oby dawało się z tej masy ulepić bez problemu kule.

Wypływamy. Tadeusz na rufie. Ja a racji wieku i chyba także funkcji gospodarza robię za motor napędowy. Wiosłując obserwowałem Tadeusza, któremu głowa kręciła się wkoło szyi. Nie mógł napatrzeć się na jezioro. Widać było po jego zachowaniu jaki stęskniony był wody. Dopływamy na miejsce. Tadeusz opuszcza kotwicę, naciągając linkę puszczam wiosła i zatapiam swoją, dziobową. Naciągamy linki, łódka ustawiona prawie idealnie. Kątem oka zauważam pęcherzyki powietrza wydobywające się na powierzchnię wody.

Tadeusz montuje zestawy, ja rozpylam zanętę po jednej i drugiej stronie łódki. Obszar pierwszego nęcenia jest spory. Mniejsze, większe i jakie bądź kulki rybiej paszy lecą do wody. Zabieram się za swoje spławikowe wędki. Tadeusz ustala grunt. Jedną wędkę ustawia tak aby przynęta leżała swobodnie na dnie, drugą ustawia aby pływała 10 cm ponad nim. Swoje ustawiam podobnie z drugiej strony łódki. Brań nie ma, więc siedząc i obserwując okolice rozmawiamy na wszystkie "rybne" i nie tylko tematy. Kątem oka zauważam, że Tadeusza jeden ze spławików "rośnie" w wodzie. Gwałtowny świst potwierdza jedynie czujność kolegi i po chwili pierwszy nieduży leszczyk błąka się po siatce. Bąbelków wkoło łódki pojawia się coraz więcej. W pewnym momencie mam wrażenie, że znajdujemy się w łódce, w szklance wody z nalaną wodą mineralną. Bąbelki są początkiem końca błogiego siedzenia. Spławiki na zmianę wyskakują z wody, chowają się pod jej powierzchnię, uciekają gwałtownie lub przestają się kołysać na łagodnej fali. Rybki zaczynają mieć w siatce ciasno. Dołączają do nas płotki, leszczyki mniejsze i większe, krąpie. Nic szczególnego co by można było nazwać okazem ale ilościowo śmiało można określić, że nieźle.

Kolejne dni wyglądają podobnie. Rano do pracy. Po pracy na ryby. Biorą codziennie. Im dłużej łowimy tym oczekiwanie na brania po zakotwiczeniu łódki są krótsze. Trafiają się większe osobniki poławianych gatunków. Zaczyna pojawiać się przemęczenie sprzętu (pękają żyłki, przypony). Wszystko w łódce plus ona sama z kilometra pachnie białą rybą, przemieniamy się powoli w poławiaczy krąpi. Łódka stała się jednostką odławiająca białoryb. Z jednej strony miałem wyrzuty sumienia. Po co nam tyle ryb? Część Tadeusz pakował w słoiki w zalewie octowej. Będzie miał zapas ryby na całą zimę. Większość trafiała na talerze w domach znajomych. Z drugiej strony bawiliśmy się w drapieżniki. Białorybu w jeziorze jest masa, drapieżników mniej. One same nie dadzą sobie rady z kontrolą liczebności białej ryby. Na jeziorze większość łowi drapieżniki, więc my mieliśmy misję wyłowić to, co te złowione drapieżniki nie zjadły. Dla zachowania równowagi biologicznej. Tak sobie myślę, czy dobrze?

Kończąc nasze dwutygodniowe wyjazdy umawiamy się na przyszły rok. Oczywiście, pomyślimy o innym miejscu, innych rybach, mam nadzieję że większych. Jednak, wcale się nie zdziwię jeżeli podobnie jak w tym roku zabawimy się w "poławiaczy krąpi".

Jarbas







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=703