Łów, Oldi, łów (5)
Data: 13-01-2004 o godz. 09:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Spławikowy zestaw z żywcem, przemierzył już drugi raz tę samą drogę. Karaś jakby już wiedział, gdzie znajdzie schronienie. Za każdym razem przemierza znaczną odległość z prawej na lewą stronę. Widać łodygi grążela bardziej mu odpowiadają.



Słońce zaczyna przypiekać. Trzeba się trochę rozebrać i najwyższy czas na krem z filtrem. Nie chcę wrócić do domu czerwony jak Indianin. Kapelusz z dużym rondem, to teraz błogosławieństwo. Szkoda, że to wielce obiecujące stanowisko nie jest w cieniu. Dobrze muszę umyć ręce po tych kremach, kto wie, czy czasem one nie mogą spowodować odwrotu ryb. Zaczynam donęcanie kukurydzą. Druga połowa puszki ląduje w wodzie. Tym razem już na mniejszej powierzchni. Można by już zacząć łowić spławikówką pod grążelami, tylko ten żywiec zaczyna mnie denerwować. Nie będę ciągle przerzucał zestawu. Trzeba coś z tym zrobić. Mam dwa wyjścia. Podprowadzić go pod samą skarpę tak, żeby żywiec dotykał dna, co ograniczy mu pole manewru. Niech sobie siedzi w środkowej części łowiska tuż pod urwiskiem. Będę wtedy musiał liczyć na to, że drapieżnik znajdzie zabłąkaną zdobycz. Można zmienić zestaw na gruntowy bez spławika. Karaś wtedy będzie penetrował ograniczony rejon dalej od brzegu, ale z samego dna. Pozwoli mi to spokojnie wędkować na spławiczek pod grążelami.

Trzeba spróbować pierwszego rozwiązania. Podciągam zestaw pod skarpę. Lekko dokręcam kołowrotek, aby karaś nie wyciągał żyłki. Sprawdzam prawidłowość działania sygnalizatora. Karaś się uspokoił. Spławiczek tylko przesuwa się metr w lewo, metr w prawo. Jak do godziny nie będzie tu ryby, zmienię zestaw. Czas na spławikówkę. Na hak zakładam jedno ziarnko kukurydzy. Zestaw ląduje na miejscu, gdzie powinno znajdować się najwięcej ziarenek. Układam wędeczkę na podpórce i teraz pozostaje jedynie oczekiwanie.

Mam branie. Spławiczek poskakał i od razu daje nura. Zacinam. Jest jakaś rybka. Czyżby znowu karaś? Nie, to płoć. Nie jest mała, ale i z dużą niewiele ma wspólnego. Płoć. Może właśnie płoć na żywca? Nie. Karaś jest najlepszy. Jeśli tutaj są karasie, to właśnie karaś. Płotkę wypuszczam. Może to błąd. Trudno, w końcu mam dzień odpoczynku i jak na razie, rybki mi dotrzymują towarzystwa.

Na hak zakładam dwa ziarna kukurydzy. Zestaw ląduje nieco za daleko od grążeli. Jest jednak na granicy pola nęconego. Niech trochę sobie poleży. Mam czas na łyk piwka. Spoglądam jeszcze na żywcówkę. Karaś ciągle szuka możliwości uwolnienia się. Nieznacznie przesunął się w lewo, ale daleko mu jeszcze do przeszkadzania mi w zabawie z drobnicą.

Spławik z kukurydzą znowu zaczyna żyć. Teraz zaczyna się lekko unosić. Znowu wraca na swoje miejsce. Oj, cieszy taki widok. Żyć nie umierać. Oby czas teraz stał w miejscu. Oby jedna godzina stała się miesiącem.

Wreszcie spławik nurkuje. Zacinam. Znowu bez pudła. Jak ten winkelpikerek ładnie pracuje. Dlaczego ludziska nie stosują go do spławika? Żyłka bardzo naciągnięta. Ryba mocno walczy, ale bez zrywów. Prawie po centymetrze udaje mi się ją podciągać pod brzeg. Coś grubszego. Dobrze, że mam nową żyłeczkę. Platil Ekstra Strong. Sama nazwa daje gwarancję i nie mam obawy o zerwanie. Podbieraka nie będę używał. Ryba powinna lądować wyślizgiem. Zaczynam zdecydowane pompowanie. Ryba się poddaje. W głębinie czystej wody, widzę złoty, szeroki błysk. Złoty medal, za wybór stanowiska. Złoty medal za trafne nęcenie. Złoty medal za dobór przynęty.

Leszcz jak łopata już łyknął powietrza. Jeszcze się próbuje szamotać. Wystawiam mu z trudem pyszczek, aby zaaplikować mu drugą porcję narkotyku uspakajającego - powietrza. Leży na lustrze wody. Chcąc podciągnąć go do siebie, muszę powoli wycofywać się. Ugięcie wędeczki jest zbyt duże, aby go jeszcze bliżej podprowadzić. Leszcz dotyka dna i zaczyna przewrotki. Naciąg żyłki za każdym jego skokiem, przybliża go do lądu. Nie chce, ale musi. Leży już spokojnie i czeka na mój ruch. Jestem. Jestem. Wynoszę go daleko od wody. Hak ładnie wbity w górną wargę. Nie miał szans na wypięcie. Nożyczki wędkarskie spokojnie złapią kolanko. Dwa targnięcia i ryba uwolniona z haka. No, taki leszcz, to już jest ryba! W długiej siatce ma miejsce na ustawienie się w pozycji pionowej. Podpłynął w głąb do końca i tam się zatrzymał. Grzeczna rybka. Rezerwowy karaś zrobił się jakiś malutki. Okrutnie przestraszony robi najwięcej zamieszania. Trzeba dobrze umyć ręce. Śluz z lechola ciężko schodzi.

Nie ma na co czekać: łów, Oldi, łów!

Otwieram następne opakowanie kukurydzy. Woda z puszki spływa do wiaderka z zanętą. Może jeszcze być potrzebna. Tymczasem sypię samą kukurydzą. Dwa ziarenka to jest strzał w dziesiątkę. Już mnie mało interesuje zestaw żywcowy. Kto by się tam męczył z przezbrajaniem. Mam już wędkarski punkt oparcia. W wyobraźni widzę stado lecholi, czekających na okazyjną smaczną przekąskę. W końcu niecodziennie mają tutaj takie prezenty. Tak jest. Inaczej być nie może. Za chwilę będzie ich tam tyle, że zobaczę w wodzie jeden wielki talar złota!

Szybko zestaw do wody. Trudno się zarzuca z tak miękkiego kija. Jednak dla wprawionych jest to wykonywalne. Spławik ląduje w tym samym miejscu. Minuta, może dwie i znowu branie. Tym razem spławik położył się na wodzie. To leszcz. Trzeba poczekać, aż wybierze luzy i wtedy zaciąć. Trzeba mu trochę pomóc. Zaczynam powoli zwijać zestaw, próbując sztucznie przynurzyć spławik. Będzie to gwarancją, że luzu już nie ma. Ściągam i ściągam. Spławik leży i powoli przemieszcza się w moim kierunku. Powoli ściągam zestaw, bo ryba w każdej chwili może dać susa w bok i wtedy będę mógł zaciąć. Zaczynam się niepokoić. W połowie drogi do skarpy, spławik gwałtownie zanurza się. Żyłka zgina kijek. Jeszcze nie zdążyłem zaciąć, ale poprawiam targnięciem na naprężonej żyłce. Ryba robi zwrot. Szybkie zwijanie - mam ciągle kontakt z rybą. Przytrzymanie i nareszcie normalny hol. Ku mojemu zdziwieniu, z wody pokazuje się złoto czerwona barwa. To nie okoń. Za złoty. To nie płoć. Za czerwone płetwy. To może być tylko jedna ryba. Ryba, która barwą przewyższa wszystkie mi znane. Na której można znaleźć całą paletę kolorów: od zieleni, błękitu, złota, miedzi, srebra i czerwieni. Ryba naszych wód, najlepiej ubarwiona. Jej nazwa mówi wszystko: krasnopiórka. Trzymam ją w ręce i nie mogę się napatrzeć. Nawet jakbym z głodu umierał, to taka ślicznotka popłynie sobie dalej. Może dlatego występuje ona w naszych wodach w tak dużych ilościach?

Garść kukurydzy do wody. Znowu zestaw stoi na miejscu. Lekkie wynurzenie spławika i zdecydowany odjazd. Złota tarcza zabłysła. Taki widok już widziałem. Leszczysko niebezpiecznie przepłynęło koło mojego zestawu żywcowego. Jakoś udało mi się uniknąć splątania. Jak poprzedni, ląduje na brzegu.

Dwa ogromne lechole ładnie prezentują się w siatce. Mają zaszczyt być zaproszone na wspaniałą kolację, gdzie nikt inny jak śląski wędkarz, umiejętnie obierze je z ości. Wizję tego wspaniałego przyjęcia, przerywa mi głośne plaśnięcie na skraju skarpy. Szukam miejsca, z którego doszedł dźwięk. Widzę ogromne zawirowanie wody. Mój Boże, czyżby bobry się tu pokazały? Gwizd kołowrotka wyrywa mnie z letargu. To atak na żywca! Aż nogi mi się ugięły. Drapieżca jednak płynie jak torpeda w sam środek łowiska. Łapię za wędkę. Ciąć czy nie? Trzyma w mordzie czy już połknął karasia? Wir był spory, a drapieżca nie przystaje. Dokręcam hamulec i tnę.

Zatrzymanie i znowu ucieczka. Strach dokręcać. Nie zmieniłem tutaj żyłki. Ale ze mnie głupek. Żyłka jeszcze z tamtego roku. Abulon Extra 0,25. Niby silna, ale to już rok.
- Panie Boże, obiecuję Ci, że jak tylko uda mi się wyholować tą bestię, będę zmieniał żyłki co pół roku!
Ryba dalej ucieka. Żyłki sporo, ale zapas nerwów coraz mniejszy.
- Panie Boże, obiecuję, że zawsze podam pomocną dłoń potrzebującemu.
Ryba stanęła. Zauważam, że teraz dopiero nabieram powietrza w płuca.
- Pozwolisz mi na hol? Please!!
Zaczynam pompowanie. Delikatne i wolne. Ryba nie ucieka. Jakby chciała się zastanowić, co zrobi teraz wędkarz.
- Ej! Gagatku! To ja, Oldi. Miałeś pecha, że na mnie trafiłeś.
Ktoś wściekł się na takie słowa. Hamulec znowu zawył.
- No, co Ty! Na żartach się nie rozumiesz?
Zmniejszył prędkość i kieruje się boczkiem w stronę grążelowej łachy. Wolno bo wolno, ale stanowczo zaznacza swój kierunek, jakby chciał mi powiedzieć:
- No i co ty na to Ślązaczku?
Patrzę na odległość do grążeli. Jeszcze sporo.
- Masz Ty bratku jeszcze tyle siły? Myślisz, że pozwolę Ci tam popłynąć?
Lekko przytrzymuję ręką żyłkę i gwałtowne zatrzymanie. Przymurowało go bo aż fiknął koziołka nad lustrem wody.
- Wysoko idziesz! Za ciężki jesteś na wyskoki! Za dużo się jadło (przypomina mi się bajeczka o kotku, który był chory).

Teraz przynajmniej wiem, z kim mam do czynienia. Pokazał swoją twarz. To był jego błąd. Wystarczy uważać na jego zrywy. Im bliżej brzegu, tym bardziej otwarty hamulec. O dziwo szczupak płynie wzdłuż grążeli. Nawet nie zauważyłem, że był tak blisko. Płynie z wielkim oporem. Albo się zaczyna poddawać, albo coś knuje.
Zastanawiam się teraz, czy ten szczupak miał choć raz spotkanie z wędkarzem. Skoro ta woda jest zapomniana, największy sezon wędkarski i brak śladu kogokolwiek nad brzegiem, pewnie teraz On ogląda mnie, jakbym był z Marsa.

- Boisz się mnie? Podwijasz ogon jak pies? Wcale Ci się nie dziwię.
Chociaż ręce zaczynają mnie boleć, czuję, że zwycięstwo jest już blisko. Jakoś tych parę metrów wytrzymam. Coś mi się wydaje, że ściągam już tylko kupę mięsa . Jak Go podebrać? Wyślizg? Za ciężki. Podbierak? Może być za mały. Ręcznik! To jest pomysł. Jak już będzie pod brzegiem, narzucę mu ręcznik na grzbiet i głowę. Łatwo go będzie chwycić. Nie będzie taki śliski. Robię powoli kilka kroków w tył, pod sam koszyk. Tam z tyłu powinien leżeć duży ręcznik. Już go widzę. Powolutku schylam się. Łapie go i za koszulę. Będzie ze mną do końca holu.

Szczupak jakby przyuważył, że coś na brzegu się dzieje. Ruszył gwałtownie wprost na otwartą wodę. Mało się nie pogubiłem.
- Skąd u Ciebie jeszcze tyle siły? Nie wygłupiaj się!
Szczupak jednak pokazuje swoją klasę. Płynie w toń jak odpalona z ORP „Orzeł” torpeda. Już połowa żyłki zabrana. Nie poddawaj się, Oldi. Łów, Oldi, łów! Przytrzymuję delikatnie palcem obracającą się szpulę. O, jasny gwint! Sparzyła mnie. Przykładam otwartą dłoń. Dwa krótkie przytrzymania, podziałały na szczupaka. Stanął.

- Oj, nie jest z Ciebie taki orzeł. Co to? Z ogona Ci zadymiło?
Mimo, że ból w ręce coraz większy, muszę być twardy. Niech wie, że z hajerem
/ hajer: górnik – przyp. autora/ walczy. Prawdę mówiąc, trzeba będzie zmienić ten kijek. Strasznie ciężki.

Tymczasem udaje mi się odzyskiwać utracone metry żyłki. Nawet patrzę na jej jakość. Są gdzieś po drodze zadziorki? Na razie nic nie widać. Jest dobrze, ale czy ze mną też? Ta ręka. Drugiego takiego odjazdu nie wytrzymam. Bądźmy dobrej myśli. Jak na razie zaczynam zwijanie. Wędka do góry i popuszczam zwijając. Znowu do góry i znowu zwijanie. Klasyczne pompowanie. Mimo, że szczupak już jest wykończony, ogon ma spalony na wiór, to jednak prowadzę go z lewej na prawo, z prawej na lewo.
- Czego Ty jeszcze szukasz? Mało Ci siłowania się? Przecież widzisz, że to daremne. Trzeba było w grążele a nie na otwartą wodę. Twój anioł stróż poszedł na urlop?
To chyba przekonało zbójnika, żeby się poddać. Właśnie mija ostry spadek i jest na płyciźnie. Kapitulacja? Nie wiadomo. Nie wołaj hop, jak nie przeskoczysz!

Szczupak dotyka brzuchem dna. Jest jednak spokojny. Wyjmuję zza koszuli ręcznik i nakrywam go. To był dla niego szok. Pewno spodziewał się, że mu podam dłoń. Pewnie już mu ślinka ciekła na moje palce. Byle by jeszcze dowalić Oldikowi. Teraz, gdy stracił promienie słoneczne, sam nie wie, co się z nim dzieje. Dźwiga gwałtownie swoje cielsko, targając ręcznikiem, jak byk czerwoną płachtę na korridzie. Rzucam kijem w bok i siadam na niego, obejmując go kolanami.
- Spokój! Cicho! Byłeś już orłem, bykiem, ale nie będziesz koniem.

Chyba zrozumiał. Uspokoił się. Wyciągam go daleko od brzegu. Odwijam ręcznik. Trzeba było spojrzeć mu w oko – gniewne i zawistne. Jakby mógł, to jak żmija by mnie ukąsił. Teraz dopiero widzi prawdziwy obraz człowieka. Nie taki spod wody, gdzie wszystko wydaje się dużo większe. Teraz dopiero widzi, z jakim mizerotą walczył. Teraz chciałby, aby tak...
- O, nie! - kolego szczupaczku. W tym opowiadaniu, tylko ja mogę cofnąć czas.
Tym razem tego nie zrobię.

EPILOG

Ile razy byliście nad wodą i stwierdziliście, że coś zrobiliście źle. Można powtórzyć wyjazd i spróbować od nowa. Ale czy pogoda będzie taka sama? Czy ryby będą żerowały jak wczoraj?
Z moich doświadczeń wynika, że codziennie jest inaczej. Gdyby tak cofnąć czas. Ustawić się na łowisku nie z lewej, a z prawej strony. Gdyby nie zapomnieć o podbieraku. Gdyby tak kupić białe i czerwone robaczki. Może wtedy...
Takie już nasze hobby, że nie można przewidzieć, co się wydarzy. Przeczytać tysiąc książek, milion czasopism ? Sami wiecie, że to nie jest żadna gwarancja sukcesu. Wiadomości i doświadczenia są przydatne. Ryby z nami mają coraz więcej problemów. Już niedługo będziemy wędkować tak, jak ja tu Wam pokazałem. Będziemy mogli cofać czas i od nowa próbować złowić upragnioną rybę. Zmieni nam się tylko sprzęt. Nie potrzeba będzie wędek i kołowrotków. Wszystko będzie czekało w naszej myśli. Położymy się na tapczanie, zamkniemy oczy i pojedziemy na ryby. W świat wirtualny, w świat gdzie prawa ustalimy sami.
Wiem. Straszna wizja. Odganiamy ją każdego dnia. Chcemy spotkać prawdziwą twarz. Chcemy pokłócić się z wędkarzem, który zajął nam miejsce. Czy czas klęski nadchodzi? Popatrzcie sami w swoje komputery. Macie na dysku jakąś wirtualną grę wędkarską? Nie? Uff! Jaka ulga!
Może jeszcze trochę pożyjemy normalnie.

Old_rysiu







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=680