Łów, Oldi, łów (2)
Data: 07-01-2004 o godz. 07:30:00
Temat: Bajania i gawędy


Słońce jeszcze ładnie grzeje. Daleko nad puszczą widać niewielkie białe chmury. Jutro będzie piękna pogoda. Trzeba solidnie się wyspać. Przed świtem muszę być na nogach.



Co za budzik! Koguty tak pieją, jakby wiedziały, że przyjechałem tutaj na rybki. Jeszcze ciemno. Patrzę na zegarek 3:40. Co? Tak późno? No tak - okiennice. Prędko do łazienki. Pobieżna toaleta i schodzę cichutko po schodach. Na dole już czeka babcia z kawą.
- Dzień dobry, jak się spało? - pyta z zaniepokojeniem i troską zarazem.
- Dzień dobry. Cudownie. Pani już na nogach?
- Powiedzieć ja chciała, co by przyjechał na obiadek. Toć nie daleko, potem znowu może pojechać na rybki.
- Bardzo dziękuję za zaproszenie. Wszystko zależy od tego, co to za woda.

Nie ma lepszej kawy jak Sido z palarni suwalskiej. Nie ma lepszego dodatku jak sękacz. Na stole wielka paka kanapek i termos z herbatą. Co za gościnność. Na podwórku pies obiega mnie dookoła merdając radośnie ogonem. Otwieram bramę wyjazdową.
- Zostań! Nie wolno! Tam! - pokazuję palcem głębie podwórka nie licząc bardzo na posłuszeństwo psa.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Posłuszny pies ustępuje miejsca. Zapalam samochód i wyjeżdżam. Bramę zamyka babcia. Wjazd na główną drogę. Teraz kierunek Gołdap. Za kościołem z prawej, jeszcze 100 metrów i zjazd w brukowaną drogę na lewo. Mam ją. Kamienie tak pękate, że muszę poważnie zwolnić. Dwa zakręty i kończy się bruk. Tak miało być. Teraz już miękko po polnej drodze aż do olsu. Drogi się rozchodzą. Główna idzie w prawo a węższa w lewo pod górkę w kierunku lasu. No to w lewo. Podjeżdżam do lasku. Jeszcze sto metrów i z prawej tuman mgły. Co ja piszę? Morze mgły. Z prawej zjazd na coś, co przypomina zatoczkę na samochody. Zatrzymuję się. Gumowce na nogi i zrobić trzeba zwiad.

Parking znacznie wyżej od lustra wody, Schodzę w dół w kierunki widocznej małej kładki. To tutaj według opisu sąsiad przyjeżdża kąpać się z dziećmi. Woda ma tu być płytsza. Z prawej strony dobre czterdzieści metrów brzeg zarośnięty trzcinami. Z lewej widać końcówkę zatoki z rzadka zarośniętej białym grążelem. Na wprost wolna i tajemnicza przestrzeń. Tam podobno na drugiej stronie idąc w lewo, można dojść do przepięknego wolnego od krzaków brzegu. Jest tam jednak bardzo głęboko. Muszę to zobaczyć.

Wracam na górę i idę drogą dalej. Obchodzę zatokę. Wąska dróżka przywarła do brzegu jeziora i teraz powoli pnie się w górę. Brzeg robi się coraz bardziej urwisty. Jeszcze dwieście metrów i koniec drogi z szerokim rozjazdem. Wzdłuż brzegu widać powkładane ołówki. Spore olszyny leżą powalone, konarami w jeziorze. Bobry? Nie może być inaczej. Na krawędziach brzegu wyraźnie widać głębokie nory - tunele. Nie ma kopców? Myślałem, że powinny być wysokie żeremie. Tutaj jednak bobry mają inne zwyczaje. Z lewej widzę wąską ścieżkę dochodzącą do jeziora. Schodzę w dół. Na dole niewielki placyk. Brzeg piaszczysty. Oaza piasku wśród zakrzaczonych brzegów. Stanowisko na jednego wędkarza. Od razu widać jak dno schodzi w dół. Przed urwiskiem podwodnym zaledwie trzy metry półki głębokości pół może jednego metra. Na wprost wielka otwarta i ciemna woda. Z prawej powalone drzewa - widać też głęboko. Z lewej szeroka płań. Musi tam być płytsze miejsce, bo daleko w środek jeziora wdziera się gęstwina białego grążela. Na przeciwległym brzegu daleko widać na górce mój samochód. Właśnie słońce wychodzi znad tego szczytu. Przez polaroidy próbuję popatrzeć do wody. Nie widać drobnicy. Spod zarośli podwodnych z lewej strony widoczny jeden rak. Idzie bokiem wzdłuż zarośli. Szerokie szczypce, niewielki rozmiar, brak charakterystycznych pręgów na odwłoku. To rak szlachetny. Byłoby super, ale to słońce w twarz. Tutaj nie wyrobię. Wracam.

Nawet nie minęło pół godziny i byłem przy samochodzie. Decyduję się na połów z pomostu. Samochód za plecami. Zabieram zanętę, wiadro, atraktory i na pomost. Obserwuję wodę i mieszam gotowe produkty. Puszka kukurydzy do środka i teraz atraktor. Jaki dać? Leszcza? Płoć? Może lin? Dodaję leszczową wanilię. Niech trochę naciągnie a ja tymczasem przyniosę wędki. Podpórki udało mi się powtykać między deseczki pomostu. Trzymają mocno. Zanim jednak zacznę nęcenie, trzeba trochę porzucać spinkiem.

Na pierwszy ogień szczupakówka. Żyłka 0,20 mm, cieniutki wolframik i woblerek tonący. Malutki jak mały okonek. Zaczynam od środka. Prowadzę zestaw głęboko. Tutaj dno piaszczyste nie ma strachu o zaczepy. Woblerek parę razy wędruje tą samą ścieżką, gdy nagle widzę z lewej wśród rzadkich grążeli ucieczkę rybek. Coś pogoniło. Od razu kieruję tam woblerka. Powoli prowadzę. Zero pobić. Zmiana wędki na winkelpickera. Do żyłki 0,20 dowiązuję wolframek i mepsika nr 2, jasnoniebieskiego longa. W okularach widzę błyskające się skrzydełko tworzące obły słupek. Nagle przytrzymanie. Szczytówka od razu przybiera kształt łuku. Coś zaatakowało i nie może wypluć wabia.

Ryba zatrzymała pracę zestawu i w miejscu raz nurkuje, to znowu podpływa do powierzchni. Serce od razu daje o sobie znać. Jeszcze dwa zanurzenia i już można podciągać. Kijek pracuje ciągle, to zwiększając wielkość ugięcia, to znowu lekko zmniejszając. Zestaw powoli jest coraz krótszy. Już widzę podłużny złoty odblask boku szczupaczka. Ląduję go wyślizgiem wzdłuż pomostu na półmetrowej wysokości brzegu. Szczupaczek się poddał. Schodzę do niego. Kotwiczka w wardze. Łatwe odpięcie. Malec czterdziestocentymetrowy wraca do wody. Ręce już pachną "szczupakowym" zapaszkiem. Szybko, póki ranek, należy obrzucać wszystkie miejsca dookoła stanowiska. Niestety, nic się już nie dzieje. Koniec spinningowania. Trzeba zanęcić. Jedna porcja z lewej niedaleko grążela. Druga porcja daleko na wprost. Trzecia z prawej przed trzcinowisko. Ciężka teleskopówka z koszyczkiem i 3 ziarenkami kukurydzy ląduje na wprost. Trochę dalej niż miejsce nęcone, ale zawsze można zestaw podciągać. Małpka wisi pod przelotką. Teraz spławikówka. Lubię łowić na spławik z winkelpickera. Głębokość pod grążelami około 2 metry. Idealnie na spławiczek. Tutaj na hak nabijam cztery białe robaczki. Słońce zaczyna grzać plecy. Trzeba się rozebrać, trochę opalić.

Spławiczek zaczyna taniec. Podnosi się, to znowu przytapia. Wreszcie idzie skosem w kierunku otwartej wody. Zacinam. Na wędce walczy nieduża wzdręga. Ot, 20 cm. Jak na tak małą rybkę mocno walczyła. To nie nasze anemiczne rybki. Dobrze, że tutaj żyłka też 0,20. Przepiękne kolory. Tak ostrej czerwieni na płetwach dawno nie widziałem. Złote boki przypominają mi bajkową rybkę. Czekam, aż przemówi ludzkim głosem. Niestety. To nie ta.

Jest jednak tak piękna, że lepiej niech sobie pływa. Może powie mamie czy babci, że tutaj łowi nieszkodliwy wędkarz i wszystko puszcza do wody. Oby w to uwierzyły.
Po godzinie już wiem, że pod grążelami znajduje się przedszkole wzdręgowe. Z prawej strony przed trzcinowiskiem szkoła podstawowa płoci. Tylko z ciężkiego teleskopu brak efektów. Trzeba zmienić taktykę. Na spławik przed trzcinowisko ląduje hak z trzema ziarnkami kukurydzy. Wiem, nikłe szanse, ale mam chociaż spokój. Na ciężką gruntówkę zakładam na hak białe robaczki. Małpkę puszczam bardzo nisko. Czas na dorzucenie zanęty. Daleko w okolice ciężkiego zestawu lądują ciężkie kule. Zysk albo w pysk.
Czy wędka ożyje? Dowiecie się w następnej odsłonie.

Old_rysiu







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=666