DS - odsłona pierwsza
Data: 30-12-2003 o godz. 12:55:00
Temat: Bajania i gawędy


Była zima roku 1999, praktycznie już 2000. Jestem spinningistą, więc mój kontakt z wędkarstwem ograniczał się w tym okresie tylko do wspomnień i wyciągania wniosków z minionego sezonu. Snułem plany na zbliżający się sezon i z utęsknieniem wypatrywałem wiosny, nie tyle wiosny, co 1 maja. Właśnie tego dnia corocznie rozpoczynałem swój sezon spinningowy.



Czasami wpadałem do mojego kolegi Rafała. Prowadzi on w moim mieście sklep wędkarski. Zimą często zaglądało do niego wielu podobnych do mnie, którzy lód traktują jak najmniej wędkarsko. Był luty, zima zaczynała odchodzić i czuć było nadchodzącą wiosnę. Tym bardziej częściej wyglądałem przez okno. Tęsknota za wyjazdem na ryby była potworna. Rafał namawiał mnie abym pojechał z nim na ryby łowić na grunt metodą drgającej szczytówki.

Jego propozycję traktowałem z przymrużeniem oka. Co ja spinningista miałem łowić na grunt? Jednak tęsknota przeważyła, umówiłem się z nim. Nie miałem sprzętu do tej metody, Rafał miał mi wędkę użyczyć i zmontować zestaw. Cieszyłem się, nie tyle, że będę łowić (na to raczej nie liczyłem), ale, że przynajmniej na ryby pojadę.

Rano o 6:00 w jeden z pierwszych dni marca zameldowałem się u Rafała pod domem. Załadował sprzęt, jakieś wędki, wiadra, plecak, krzesełko, podpórki, torbę i jeszcze wiele innych przedmiotów. We dwóch, ale pełnym autem udaliśmy się w kierunku Wisły. Nie byłem nigdy nad Wisłą o tak wczesnej porze roku a rzeka przywitała nas wysoką wodą. Zaciągałem się świeżym powietrzem, zapachem nadchodzącej wiosny. Miała ona to do siebie, że mimo iż przyroda taka jak jesienią, nie można było się pomylić - wiosna nadchodziła. Pochłonięty podziwianiem rzeki i słuchaniem śpiewu pierwszych ptaków nie zauważyłem, kiedy Rafał wypakował samochód. No, w końcu przyjechaliśmy łowić.

Stałem obok niego, gdy wypakowywał wędkę z pokrowca. Poinformował mnie, że nie jest ona praktycznie dobrze dobrana do panujących na łowisku warunków, ale na początek dam radę połowić. Podobno miała za małe c.w. i musiałem z góry się ograniczyć do stosowania lżejszych koszyczków zanętowych oraz łowienia w spokojniejszych miejscach rzeki. Z wielkim zainteresowaniem patrzyłem jak montował wędkę. Była dość długa niż stosowane do tej pory przeze mnie. 3,60 metra to prawie dwa spinningi. A szczytówka! Cieniusieńka jak wkład do długopisu i jak ja na to miałem łowić? W rzece, w której często łowiąc na spinning używałem główek cięższych (ponad 20 g), więc zabierałem spinningi dość mocne i raczej pałowate. Przewleczenie przez przelotki żyłki zajęło mu chwil następnych parę a kolejną czynnością było nawleczenie na koniec żyłki koszyka zanętowego. Nie pytałem się czy wędka wytrzyma machnięcie 40-to gramowym koszykiem z zanętą, gdyż to była jego wędka i miałem nadzieję, że wiedział, co czynił. Wiązanie krętlika, montaż stopera i wiązanie przyponu to pokaz wprawy, jaką posiada Rafał - mój nauczyciel drgającej szczytówki.

Wręczył mi wędkę, po której wodziłem oczami z niedowierzaniem. Już sam ciężar koszyka wyginał ją niemiłosiernie i miałem coraz większe obawy o jej powrót do domu w "jednym" kawałku. Rafał w tym czasie skoncentrował się nad zanętą. Wkoło wiaderka, nad którym klęczał, porozkładanych miał sporo paczek z różnymi magicznymi składnikami zanęty. Mieszał to wszystko chyba tylko w sobie znanych proporcjach. Robił to z zaangażowaniem średniowiecznego alchemika pracującego nad wyprodukowaniem złota. Zanęta po odpowiednim nawilżeniu stała się plastyczną dość dobrze dającą się kleić w kule masą - była gotowa. Parę kul Rafał posłał w spokojną część wody. Następnie obkleił nią mój koszyk. Sam moment wyrzutu zestawu nie był przeze mnie obserwowany. Stałem z zamkniętymi oczami w oczekiwaniu na odgłos łamiącego się kija a dobiegł mnie odgłos wpadającego czegoś dość ciężkiego do wody. Otwarte oczy ujrzały Rafała opierającego wędkę prawie w pozycji pionowej o aluminiową podpórkę wbitą niedaleko granicy wody. Szczytówka była nieznacznie przygięta. Kazał mi pilnować wędki a sam udał się kawałek dalej celem urządzenia sobie stanowiska. Nie zdążyłem nawet się zapytać skąd miałem wiedzieć, że ryba bierze? Chodziłem w tę i z powrotem jak lis przed drzwiami kurnika. Bałem się biec do Rafała z milionem pytań, bo jak znam swoje "szczęście", jak mnie nie będzie - to będzie branie.

Zdjąłem czapkę i podrapałem się w wysokie czoło. Rozłożyłem krzesełko, ustawiłem przed wędką, usiadłem i zacząłem myśleć. Przypomniałem sobie przygotowanie teoretyczne. Dobrze, że czasami czytając wędkarską prasę czytam o metodach, na które nie łowiłem. Miałem obserwować szczytówkę, bo ona była tu wskaźnikiem brań. Zadarłem głowę i tak siedząc wlepiałem gały w końcówkę wędki koloru czerwonego. Pulsowała ona rytmicznie dość delikatnie. Pochylała się nieznacznie, aby po chwili majestatycznie się wyprostować. To nurt rzeki powodował jej pracę. W pewnym momencie praca szczytówki wyglądać zaczęła inaczej. Zaczęła się trząść jak budowlaniec po 8 godzinach pracy przy młocie pneumatycznym. Kolejnym ruchem szczytówki był gwałtowny pokłon w stronę rzeki i błyskawiczne jej wyprostowanie.

Nie zwlekałem bardziej kierując się odruchem psa Pawłowa chwyciłem za wędkę. Nie za mocno zaciąłem i następnie zacząłem zwijać zestaw. Przyjemnie pulsowanie na końcu wędki świadczyło o obecności intruza psującego mi rozmyślanie nad sposobem sygnalizowania brań. Dotachałem rybkę a konkretnie płotkę wielkości około dwudziestu paru centymetrów pod same nogi. Schyliłem się, chwyciłem ją do uprzednio zmoczonej dłoni i dopiero w tym momencie dotarło do mnie, co zrobiłem. Podczas holu ryby zapomniałem całkowicie o szczytówce wędki. Kompletnie nie myślałem o jej cienkości i przypuszczalnym braku wytrzymałości. No proszę, jak rzeczywistość może być zupełnie inna niż ją sobie można wyobrazić.

Rybka wróciła do wody. Stanąłem przed dylematem. Albo lecę po Rafała, albo zestaw sam umieszczam ponownie w wodzie. Duma wędkarza zwyciężyła jednak. Usiadłem na krzesełku chwyciłem do ręki koszyczek i trzymając go nad wiadrem zacząłem napychać zanętą. Poprawiłem przypon, założyłem nowe robaczki i wstając byłem gotowy do oddania strzału. Obawy jednak miałem nadal. Nie była to moja wędka, więc były one zwielokrotnione. Powoli zapuściłem zestaw za plecy. Czułem ciężar koszyka z zanętą i mimo obaw dość energicznie wykonałem zamach. Puszczając żyłkę poczułem luz na wędce i obserwowałem szybujący koszyk. Lotem myśliwca zero z bitwy o Atlantyk wpadł do wody. Ustawiłem wędkę pionowo, naciągnąłem żyłkę i podkręciłem jeszcze, aby szczytówka lekko przygięła się w stronę wody. Usiadłem na krześle, zapaliłem papierosa, przyszedł Rafał. Podobno po minie wiedział, że daje sobie radę.

To był moment mojej inicjacji jako wędkarza łowiącego tą metodą. Dość szybko stałem się posiadaczem własnej wędki z drgającą szczytówką. Kupowałem kolejne o różnej długości z dużym ciężarem wyrzutu. Wiosnę spędziłem wędkarsko, ba! nawet sporadycznie jeździłem w późniejszym okresie. Byłem zauroczony tą metodą. Zacząłem jeździć łowić nad Wisłę nocą i poznawałem metodę dogłębnie.

Jarbas







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=661