Dokąd król piechotą chadzał
Data: 15-12-2003 o godz. 08:00:00
Temat: Nasza publicystyka


Dokąd król piechotą chadzał - każdy wie. Tak samo każdy pewnie domyśla się po co. Fizjologia jest fizjologią i pewne sprawy - mniej lub bardziej wstydliwe - towarzyszą nam od zarania dziejów ludzkości. A mimo to, rzadko się o nich mówi. Czasami jednak trzeba wspomnieć o rzeczach przyziemnych. A w przypadku wędkarzy nad wodą - nawet przyziemnych sensu stricte.



Każdy średnio inteligentny wędkarz, wybierając się na dłuższe połowy wie, że przy odpowiednio długim czasie, spędzonym na łowisku, na pewno zechce mu się pić. Dlatego na dłuższe połowy zabieramy ze sobą zazwyczaj jakieś mniej lub bardziej wyskokowe napoje. Tak samo jest z jedzeniem. Kiedy wędkarska zasiadka lub spinningowa wędrówka może się przeciągnąć w czasie, pamiętamy aby zabrać ze sobą coś do jedzenia.

Wydawałoby się, że najważniejsze potrzeby organizmu są w ten sposób zabezpieczone. Ale tutaj następuje często zadziwiająca niekonsekwencja. Z technicznego, czy też biologicznego punktu widzenia, w organizmie człowieka zachodzi bowiem pewien proces. Jak każdy proces - ma on coś na wejściu. Miewa też coś na wyjściu. I o tym czymś, wybierając się nad wodę, często zapominamy.

A kiedy przychodzi kryska na Matyska, tracimy humor i nerwowo krzątamy się po łowisku, drepcząc z nogi na nogę. Teraz ciąg dalszy będzie zależał od preferencji i przygotowania wędkarza. Są na przykład tacy, którzy bądź to z szacunku dla Matki Natury, bądź z powodu skrajnego ucywilizowania - nie potrafią kalać jej łona świadectwem spożytych uprzednio posiłków. Następuje wtedy zwijanie wędek, pakowanie gratów i rejs w poszukiwaniu tronu dla króla połowów.

Inni znowu będą walczyć do ostatniej chwili wierząc, że jakieś tajne moce sprawią wzrost sprawności trawienia i zwiększą jego skuteczność do 100%. Oczekiwania te spełzają zazwyczaj na niczym, a może nawet wręcz odwrotnie. Przypomina mi się tutaj historia jednego z naszych pogawędkowych kolegów, podczas wspólnego łowienia na wiślanej wyspie. Po dwóch dniach koczowania na wyspie i prób złowienia ryby, trzeciego ranka ów kolega nie wystawił nawet nosa z namiotu. Wszyscy już dawno byli na nogach, a nasz przyjaciel mruczał coś z wysiłkiem i przewalał się z boku na bok. Kiedy dochodziło południe i skwar w namiocie dokuczał okrutny, nieszczęśnik wyłonił się z nylonowych czeluści i dzierżąc w dłoni rolkę papieru toaletowego, rzekł:
- Trudno. Nie da się walczyć z wiatrakami.

Ten jednak miał przynajmniej papier. A pamiętacie tego Francuza, co wciąż powtarzał "Cholerrrra" i złościł się, że w lesie nie ma dużych liści? Jak widać, wędkarz musi być przygotowany na wszystko. Najlepiej, kiedy oprócz akcesoriów higienicznych posiada przy sobie saperkę. Niby oczywista sprawa, ale ilu z nas bierze ją ze sobą na nocną zasiadkę? Sądząc po zaminowaniu brzegów jezior i rzek - mały to procent wędkarzy. Chyba tylko żołnierz, doświadczony w Wietnamie, dał radę ominąć wszystkie takie pułapki w swoim życiu. A my sami je sobie zakładamy i sami w nie wpadamy, czemu zazwyczaj towarzyszy mało apetyczne "plaaaśk". Ba, są nawet tacy, co się bardziej na tym przejechali. Znowu sensu stricte.

A to znowu inna historia znad wody, będąca jak ulał parafrazą znanego, wędkarskiego dowcipu. Oto kolega z saperką, papierem toaletowym i nawet butelką wody dla higieny, wyrusza w kierunku pobliskich krzaków, kiedy z namiotu wyłania się głowa innego, półśpiącego jeszcze wedkarza.
- Dokąd idziesz? - pyta średnio inteligentnie ten śpiący.
- Jeszcze mnie kurna zapytaj po co! - odpowiada ten w drodze.

Złość, która towarzyszy nam w takich chwilach wynika z wielu przyczyn. Po pierwsze, nie każdy znosi niewygody. Człowiek - jako zwierzę dalece ucywilizowane - ma coraz większe problemy z załatwieniem naturalnych potrzeb bez korzystania z udogodnień. Po drugie - w domu żadna ostra trawka, komar, giez, czy pszczoła nie będą zagrożeniem dla nietykalności naszych bardzo dolnych pleców i klejnotów. No i wreszcie w domu możemy się zamknąć na cztery spusty i zagwarantować sobie intymność, której tak okrutnie brakuje nam, kiedy czynimy to co czynimy w zaroślach, a głowa lata nam dookoła jak u partyzanta. Zupełnie jakbyśmy myśleli, że każdy w pobliżu marzy, żeby sobie nas w takiej chwili pooglądać.

Tak czy siak - owa śmierdząca sprawa, o której tu mowa, będzie nam towarzyszyła zawsze. I pozwoliłem sobie poruszyć ten śliski temat dla przypomnienia. Nie uchylam zasłony wstydu dla potrzeb nadania tekstowi kontrowersyjności. Są to raczej takie spontaniczne przemyślenia po kolejnym sezonie nad wodą, kiedy umiejętności slalomu w marszu okazywały się niezbędne. Po tym sezonie, wiedząc, że Matki Natury nie da się oszukać, nabyłem sobie saperkę. I do tego - mimo, że nie produkuję takowych narzędzi - chcę każdego zachęcić.

Na zakończenie jeszcze jedna historyjka. Z jednej z odrzańskich biesiad. Oto dwóch redakcyjnych kolegów - nazwijmy ich dla niepoznaki Franek_b i Gigi - zestresowało się potwornie, kiedy przyszedł TEN czas. Wyruszyli na poszukiwania karczmy, baru, restauracji lub choćby polnej sławojki. Ale jak to w Polsce bywa - poszukiwania w promieniu kilkunastu kilometrów spełzły na niczym. Jedyny w pobliżu bar otwierali dopiero za kilka godzin.

Ja w tym czasie, wyczerpując już możliwości oczekiwania na alternatywne rozwiązania, udałem się na pobliskie trzcinowisko, spryskując uprzednio strategiczne fragmenty ciała płynem przeciw komarom. Aby było mi wygodniej, wziąłem ze sobą solidne wędkarskie pudło, na którym mogłem się tyle o ile jednym bokiem wesprzeć. Cała akcja przebiegła bez poważniejszych zakłóceń, nie licząc krążącego w poblizu szerszenia, którego buczenie, podobnie jak niewygoda "syberyjskiej" niemal sławojki, motywowało mnie do pośpiechu.

Wreszcie z poczuciem wielkiej ulgi zasiadłem koło zbolałych kolegów i zacząłem ich przekonywać, że sprawę da się w miarę bezproblemowo załatwić. Spojrzeli z niedowierzaniem, a ja podpowiedziałem im wariant z pudłem wędkarskim. Wymagający - co zrozumiałe - wielkiej ostrożności, ale dający jako taki komfort. Mój wzrok padł jednak w pewnym momencie na drugie, identyczne pudełko, które ma Franek_b, więc zaaferowany mówię:
- Albo wiecie co chłopaki, coś wymyśliłem...
Na to Franek_b odkrzykuje bez chwili zastanowienia, z wyraźnym przerażeniem:
- Esiu! Nie! Nawet o tym nie myśl!

Esox







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=642