Byłem nad Pliszką
Data: 20-11-2003 o godz. 10:30:00
Temat: Wieści znad wody



- Nooo, witam Kubusia. Jak jest? Słuchaj, gadałem z Lorkiem i mamy takiego optyka… Co byś powiedział, gdybyśmy jutro wkręcili Plichę? Nigdy nie byliśmy tam w listopadzie, a podobno jakiś koleś Lorka ostatnio połowił na Pliszce. Trzeba przetestować temat, nie? To jak? No, i to mi się podoba. O siódmej na przystanku czekaj na Waldka…

Nakręcony Pawła monologiem poleciałem do źródełka, wyciągnąłem parę złotych i wylądowałem w wędkarskim. Jakieś duperele, zanęta, konopie, pinki, w głowie tysiąc myśli, bo sprzęt w totalnej rozsypce i sam nie wiem, czy kołowrotka szukać w piwnicy, spławików w szafie, czy może odwrotnie. Na dodatek wychodząc ze sklepu spotkałem sprawcę całego zamieszania, który przyleciał po zamówionego jokersa i ochotkę. Zamieniliśmy kilka słów i 20 minut później parzyłem konopie, i plotłem przypony z żyłki 0,08, co przy moich paluchach jest zajęciem czasochłonnym i wymagającym niemałej uwagi.

A kiedy już zużyłem 3 metry żyłki na 5 przyponów, zmontowałem dwa zestawy do bata, powybierałem killerowe spławiczki, nasypałem herbaty do termosu, zrobiłem kanapki i odszukałem na dnie szuflady kalesony (nie lubię rano tracić czasu na takie zajęcia), zadzwonił telefon.

- Cześć men, jest problem. Nie jedziemy jutro…
- ……..? (Zmroziło mnie, ale milczę.)
- Nie jedziemy o siódmej, jedziemy o szóstej. To jest kawałek drogi, a ostatnio było gęsto od ludzi. Zresztą, jutro wolne, sam wiesz, co może być… No, i to mi się podoba. Bądź za dziesięć szósta na przystanku. Waldi cię zabierze i podjedziecie po mnie.

Za dziesięć szósta kręciłem się po przystanku jak smród po gaciach. Światła nielicznych samochodów majestatycznie mijały moją opatuloną postać, a drania jak nie było, tak nie było. W końcu jakiś mdławe światełka wzbogaciły się o prawy migacz i w zatoczkę wjechał rozklekotany peugeot. Strzałka, witka, piąsteczka, wiaderka do bagażnika, kije na tylne siedzenie i jedziemy po Pawła. A w dziesięć minut później wszyscy razem, obchuchując boczne szyby samochodu minęliśmy tablicę kończącą architektoniczne wyskoki miejskich urzędników.

Na Pliszkę jest dobre siedemdziesiąt kilometrów, jest więc też o czym pogadać w drodze. Kiedy radio sennie brzęczy, a za oknem czerń, każde słowo nabiera specyficznej dosadności. Zaczęło się od Odry, jak zwykle: kiedy, co, kto, gdzie i jak. Waldek trzymał niusa na koniec. Jak już się wygadaliśmy i posnuliśmy przyszłoroczne plany nocek, zgasił nas jak mokrego papierosa. „Dajcie sobie spokój, jaka Odra?” – zaczął. A potem popłynęła opowieść o planowych odłowach PZW, które przez dwa tygodnie przetrzebiły dokumentnie najbardziej rybny odcinek rzeki. „Dwa tygodnie, główka po główce i przyczepy pełne ryb. Najgorsze jest to, że te ryby poszły jako materiał zarybieniowy do jezior w całym okręgu. To po co ta składka na zarybienia?” – zakończył Lorek i przykleił nos do szyby.

Z rozpędu obgadaliśmy jeszcze odławianie przez PZW tołpygi na Dąbiu, w wyniku czego zostały tylko w jeziorze jakieś zdechławe krąpiki, po czym przeszliśmy na przetrzepaną Radnicę, strorzecza w Wójcikach i przyodrzańskie doły. Jakoś tak się kłusowniczo zrobiło w tym aucie, że w końcu zaczęliśmy gadać, co i jak zrobilibyśmy kłusolom, gdyby nam się nawinęli pod łapy. A gdy już wysililiśmy fantazję i daliśmy upust swojej zgorzkniałości, wyprzedziło nas jakieś Audi z łódką na dachu. Przez 30 km jechaliśmy za tym samochodem robiąc zakłady, gdzie też to ci kolesie mogą jechać. Jak się okazało – na Pliszkę.

Ostatnie trzy kilometry leśnego duktu minęło nam w milczeniu. „Jak goście będą kłusować, to biję w ryj” – zakomunikował tylko Waldi przed wjazdem na leśny parking. Obawy były płonne. Faceci żywcem przypominali mi chłopaków z pogawędkowych zlotów. „Spinningiści” – pomyślałem, widząc te fikuśne kamizeleczki, wędeczki o średnicy knota z cmentarnego lampiona i elektryczny silnik. „Tylko gdzie oni będę łowić? Chyba, że popłyną rzeczką do jeziora.” – dodałem jeszcze w duchu odchodząc w stronę mostu.

Faktycznie. Kiedy przeszliśmy na drugą stronę i rozlokowaliśmy się na zabagnionych brzegach, minęła nas łódeczka z trzema entuzjastami kaczych pysków. Mieli goście szczęście, że zamiast kilkudziesięciu chłopa (jak to zwykle bywa) brzegi obsadzone były naszą trójką i kilkoma facetami po drugiej stronie. Pliszka ma w tym miejscy jakieś 10-15 metrów szerokości, więc takie przepłynięcie po zestawach kończy się z reguły lawiną bluzgów.

Sprzęt rozpakowany, zestaw zarzucony, nęta dochodzi – jest pięknie. Nawet jakieś ptactwo zaczęło świergolić. Tylko coś rybki nie chcą brać. Czyżby faktycznie tak przetrzepali Pliszkę prądem, jak to się ostatnio słyszało? Nieważne. Podnęciłem, założyłem pinkę i… jest. Ukleja wielkości palca. A potem druga, trzecia. Zmiany gruntu nie przynoszą rezultatu. Pora na ochotkę. Jest! Tym razem okonek niewiele większy od uklejek. Kurde, gdzie te płoteczki? Może zeszły już do jeziora? Zmęczony uklejkowym szaleństwem polazłem do Waldka. „I jak?" – zapytałem. „Kicha. Kubuś, kicha jak nigdy. Jedna płoteczka i trzy ukleje. Wieje tu jak cholera.” – usłyszałem w odpowiedzi.

Przenieśliśmy z Lorkiem majdan koło naszych miejscówek. Zawołaliśmy Pawcia. Pora śniadać. „Kiedy ja kupię rozpałkę do grilla?” – kląłem siebie w myślach, obdzierając brzozową korę. W końcu jakoś się udało. Brykiet zaczął się żarzyć, kiełbacha nacięta, herbatka rozlana. Jednym słowem – laba. Nawet słoneczko przebiło się przez nadbrzeżne drzewa i rozlało blaskiem po resztkach listowia.

Właśnie skończyliśmy spożywać pierwszą turę upieczonych specjałów, gdy Pliszką wracali spinningiści. „I jak tam?” – zagaili. „Uklejki i jazgarki.” – padła odpowiedź. „Nic dziwnego. Nie płynął może tędy jakiś ponton z dwoma gostkami? Zwiali nam gdzieś w trzcinowisko. Sk… siaty akurat zwijali.” – chłopaki z łódki mieli cokolwiek rozgoryczone miny. „My kończymy, nie ma sensu.” – rzucili na do widzenia.

Humory nam kompletnie siadły. Co za dzień – ani ryb, ani dobrych wieści. Rozeszliśmy się na swoje miejsca z resztkami nadziei. Nic z tego – uklejowe eldorado trwało, przetykane od czasu do czasu wścibskimi jazgarkami. Chociaż, z drugiej strony… Dobre i to. Bywały przecież i takie dni, gdy na wędce meldował się jedynie strudzony motylek lub ważka. Poza tym, przyda się trochę trupków na miętusowe wypady. Szkoda tylko wody, kolejnej przetrzepanej ludzką bezmyślnością wody. To pewnie tłumaczy też małą frekwencję nad Pliszką – wieści szybko się rozchodzą, a już w zeszłym roku trąbiono o prądowej rzezi zaserwowanej rzeczce przez kłusowników. Zacząłem łączyć fakty: faktycznie, wiosną też nic ciekawego nie brało. Zniknęły gdzieś leszcze, liny, o większej płotce nie wspominając. Zniknęli kleniarze turlający wisienki na wypłyceniu przed mostem. Nawet worki na śmieci, rozwieszone przy każdym wydeptanym stanowisku, zniknęły…

”To jak, panowie, gdzie następnym razem jedziemy?” – spytałem, gdy pakowaliśmy sprzęt do samochodu. „Ja odpuszczam, pomieszkać trzeba.” – mruknął Paweł. „Nie wiem, Kubuś, nie wiem. Roboty mam kupę, muszę dwa auta zrobić.” – dopowiedział Lorek i coś mi się wydaje, że straciłem na miesiąc kompanów od wędki. Na miesiąc, bo jak znam siebie i ich, to i tak gdzieś uderzymy. A w lutym na pewno pojedziemy na Pliszkę, mimo wszystko…

Jadąc na miętusy zahaczyłem o wędkarski sklep. Jakieś ciężarki, świetliki, duperelkowaty standard, którego zawsze niedostatek w skrzyneczce. Na sklepowej ladzie były wyłożone dwa apele: jeden dotyczył przywrócenia podrywki, drugi - zaprzestania prowadzenia odłowów sieciami w Odrze. Oba skwapliwie podpisałem. Tylko, co z tego?

adalin







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=589