Tajne łowisko Redaktora
Data: 13-11-2003 o godz. 15:00:00
Temat: Nasza publicystyka


Opowieść będzie o tym jak pewien dziennikarz wyjawił pewien sekret, o pewnych rybach, w pewnym miejscu. Po tym wszystkim mnie tam zabraknąć nie mogło na pewno.



Wiele lat temu przeczytałem w „Wiadomościach Wędkarskich” artykuł Karola Zacharczyka. Wymieniał w nim swoje miejscówki, które odwiedził albo będzie odwiedzał z myślą o zapięciu okazałej ryby. Kilka z tych łowisk było już mi dość dobrze znanych, inne mniej, a jeszcze inne z racji, iż są położone zbyt daleko - wcale. Uwagę mą zwróciło jednak zdanie (cytuję z pamięci, więc nie daję głowy, że jest dokładnie jak w tekście): „ A na koniec prawdziwy cymes: między Węglińcem a Ołobokiem na Czernej Wielkiej znajduje się mały zbiornik zaporowy. Słynie z naprawdę dużego okonia”. Toż to dwa rzuty kopytem od mego domu! Jak to się stało, że jeszcze tam nie rwałem przynęt?!

Lubię czytać WW, a szczególnie teksty wspomnianego autorstwa, więc nawet przez myśl mi nie przeszło, że może wpuszczać w jakie maliny. O ile słuchając gawędzących wędkarzy o tym, jakie to oni gdzieś tam okazy wyławiali, biorę zawsze sobie poprawkę na te wynurzenia. A poprawka jest tym większa, im szerzej ich ręce rozciągnięte. O tyle w przypadku tegoż dziennikarza miałem graniczące z pewnością przekonanie, że woda ta jest rybna. No właśnie, woda. Teraz już nie pamiętam, czy w tekście padła nazwa tego jeziorka, czy też w przybliżeniu określono jego położenie. Ale nie zmieniało to postaci rzeczy, że po prostu nigdy o nim nie słyszałem, nie mówiąc o łowieniu. Mapa mym wybawcą zapewne będzie. Niestety wszystkie dostępne w domu rysunki kartograficzne okazały się być niezbyt dokładne. Choć miałem i takie, gdzie widniały nawet małe żwirownie wokół Bolesławca, co mogło oznaczać tylko jedno: zaporówka ta albo „wyschła”, albo jest wielkości basenu przeciwpożarowego.

Jeszcze tego samego dnia ganiam po miejskich księgarniach w poszukiwaniu wiedzy, a najlepiej gdyby wiedza była w skali 1: 200 000. Co prawda Kamil chwalił się kiedyś, że ma wujostwo w tutejszej jednostce wojskowej, a tym samym dostęp do najtajniejszych map, gdzie nawet co większą lisią norę zaznaczono, ale jak to z kumplami bywa - mają, ale nie pokażą. Tak więc buszuję po półkach z kartografią, burząc ku wielkiemu niezadowoleniu sprzedawców pedantyczny ład ułożonych ksiąg i innych papierów. Mnie też zaczyna już to wszystko irytować. Odpada - za mało dokładna. Odpada - nie ten region. Odpada - samochodowa. Odpada, odpada i ta mapa też odpada. Co do diaska??? Nikt w tym mieście nie sprzeda mi prócz „Poznaj swoje miasto” czegoś, co od biedy wskaże mi drogę do Eldorado? No to chyba przyjdzie mi zadzwonić jutro do Redakcji WW i poprosić redaktora Zacharczyka. Nie. Głupi pomysł. Spyta się mnie gdzie mieszkam i jak się dowie, że rzut kamieniem od tego łowiska, o które go nagabuję, to gotów mnie wyśmiać.
Ubaw mym kosztem miałby przez cały dzionek, jaki to mu się „znawca” wędkarstwa trafił.

Ostatni przybytek słowa pisanego, w którym jeszcze nie byłem to księgarnia „Papirus”. Raczej bez większej wiary, ot aby sumienie nie dręczyło, wstąpiłem w jej progi.
Już pierwsze spojrzenie na stojak z mapami spowodowało, że układ krążenia zwiększył moce produkcyjne. Sprzedawca nie zdążył jeszcze wypowiedzieć sakramentalnego „w czym pomóc”, a już ręce me sprawiały ból jego duszy siejąc spustoszenie w nienagannie poukładanych mapach. W wojsku nigdy nie byłem, bo po studiach wyłgałem się od razu do rezerwy, ale napis ten to balsam na me oczy: „ Mapa Bolesławca i okolic” wydana przez Wojskowe Zakłady Kartograficzne. Skala 1: 100 000.

„O majn Got” - jak daje się słyszeć w pewnej bolesławieckiej agencji „z towarzystwem” na trasie Wrocław - Drezno. Toż to skarb!!! Co prawda lisich nor tam nie zaznaczono, ale dokładność ma przednią. No i jest to, czego szukałem. Plamka błękitu na zielonym tle jak się patrzy! Plamka nie ma nazwy, ale za to przepływający przez nią strumyk Czernej Wielkiej nosi nazwę.


Wojskowa mapa to skarb. Jezioro zaznaczyłem czerwonym kółkiem.

Tak się ucieszyłem z tej mapki, ze kupiłem jeszcze kilka z sąsiednich regionów. Ileż tam nowych, błękitnych i co ważne nieznanych mi „plamek” odkryłem. Ale je zostawiam sobie na przystawkę. Kiedyś może wyjawię, w jakie to przedziwne rejony zaprowadziły mnie te kawałki papieru. Swoją drogą nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie spodziewałem się, że tylu emocji może przysporzyć buszowanie po mapach. To lepsze niż... a z resztą, nieważne.

Na szczęście był piątek i już na drugi dzień mogłem zaspokoić mą narastającą ciekawość. Bo jestem niemal pewien, że gdyby był to środek tygodnia, to w zębach zaniósłbym do szefa wniosek o urlop. Na mapie rozrysowane były wszystkie drogi - nawet leśne.
Nad samą wodę ciągnęła się taka jedna, ale jakaś mikra, pewnie wodno - koleinowa.
W sam raz dla mego roweru, co o nim się mówi, że górski. Z Bolesławca rowerem jechać oczywiście nie miałem zamiaru, ale z Węglińca jest ze 3 kilometry, to czemu by nie?
Pociąg miałem po ósmej, a że był to listopad, to i spieszyć się za bardzo z rana nie musiałem.

Nigdy nie jeździłem w pociągu razem z rowerem, to i skąd miałem wiedzieć, że trzeba kupić osobny na niego bilet. Konduktor jednak o tym wiedział i był nieprzejednany.

- Kredytowy pisać, czy zapłaci pan ten mandat od razu?

Chciałem „wziąć go” na litość, ale ten tylko jeszcze szybciej zaczął coś skrobać w kajecie. Psia mać. Trzeba wysupłać tę „stówę”. Już miałem sięgać po portfel, gdy „mundurowy” zerknął na wędkę.

- A co to, na rybki? – zapytał, a jego męskie lico nabrało od razu bardziej cywilizowanego blasku...

Gdy wysiadałem w Węglińcu pomagał mi wyciągać rower.

- Tylko uważaj tam na przejeździe. Szlaban jest zawsze otwarty, a maszynista w towarowym czasami lubi sobie, no ten, tego (tutaj kantem dłoni postukał po szyi) i nie zawsze dobrze widzi, czy ktoś przejeżdża.

- A co będzie z tym mandatem? - pytam z obawą.

Konduktor wyrwał kartkę z kajetu, a następnie ją zwinął w kulkę

- Z jakim mandatem? Ja o niczym nie wiem.

To chyba pierwszy raz, kiedy wędkarstwo uratowało mnie przed konsekwencjami pieniężnymi, bo jak dotychczas sport ten, to finansowa studnia bez dna. Zgodnie z instrukcją kolejarza za rogatkami miasta skręcam w leśna drogę. Łatwo powiedzieć. Miejscowość położona jest w środku wielkiego boru i wszystkie drogi prowadzą do lasu. Ale wspomniany przejazd kolejowy utwierdził mnie w przekonaniu, że dobrze wybrałem. Maszynisty co lubi „ten, tego” na szczęście nie było.

Droga rzeczywiście nie jest autostradą. Do tego zaczęło padać, a nie mam błotników nad kołami. No to pięknie: zostałem ochlapany błotem od kostek po szyję. Dobrze, że przewidując sytuację zapakowałem się w gumowy uniform i deszcz razem z błotem mogą mi nagwizdać.

Do wody jechałem około 15 minut. Całkiem niedaleko Węglińca, a tu żadnych samochodów, ani jednego ogniska. Co tam - pół człowieka nawet nie widać. A jakie krajobrazy. Jeziorko rzeczywiście jest malutkie (może 2-3 hektary). Jakby nie tama pomyślałbym, że to jakieś rozlewisko na bagnie. Naprędce rozwijam spinning i gnam do wody. Nie tak szybko kolego - zdaje się mówić „duch z bagien”. Rzeczywiście, nie tak szybko, bo zalane turzyce i trawy bronią dostępu. Nie wziąłem woderów, a jedynie trapery. Zmuszony jestem więc skakać po suchych kępach, jak jaka ropucha.


Chodzenie po bagnach wciąga. Tak to wyglądało "po drugiej stronie".

Gdy stanąłem nad wodą , coś sporego zwiało spod brzegu. Może duży okoń? Tak więc na początek zacząłem testować okoniowy motor oil. Ale płytko. Tego się nie spodziewałem. Nastawienie miałem na szarpanie z opadu i w ogóle pasiakową dłubaninę, a tu metr wody. Nawet do dna nie można spuścić, bo zabiera podwodną roślinność. Nic, może gdzie indziej jakiś dołek namierzę. Na razie czeszę równo. Jak na swą wielkość to nawet zdrowo kopnął. Od razu wiedziałem, że nie jest to okoń, bo uraczył mnie swym widokiem skacząc ponad wodę. Szczupak miał gdzieś 40 cm. Dobrze, że nie przeciął żyłki. Przed puszczeniem dostał tylko jeszcze polecenie, by sprowadził dziadka, no, może być i ojciec.

Na tej miejscówce już niczego nie zapiąłem. Przecisnąwszy się dalej dotarłem do małej zatoczki. Też płytka. Ale dziwna sprawa. Niby jest mikroskopijna zapora, ale rzeka, która do jeziorka wpada wychodzi bocznym korytem nie przegrodzonym nawet deską.
To właściwie już żadna zaporówka, ryby pewnie kursują „w te i we wte”. Gdzieś po pięciu minutach, gdy ściągałem 7 cm kopyto wzdłuż brzegu coś przytrzymało przynętę. Nie do końca pewien czy to czasem nie zaczep, ale jednak zaciąłem. Wielki wir, jaki zrobił się w chwilę po tym jeszcze przez kilka godzin stał mi przed oczami. Bo niestety nie dane mi było nawet zobaczyć tego czegoś. Jeszcze zdążył jęknąć wraz z wygiętą wędką kołowrotek i było, jak to mówią „po zawodach”. Nie miałem szans. Nawet nie przez to, że łowiłem bez stalki. I nawet nie przez to, że miałem tylko 0,18 na kołowrotku. Po prostu Esox (na 100% on) zacisnął szczękę trochę za blisko, tzn. zamiast na haku to na ogonie. Wyszarpał wziął końcówkę silikonu i pewnie teraz żuje sobie ją niczym jakiego „Donalda”. Swoją drogą jak on bardzo musiał być zblazowany i zniechęcony jesienną pogodą, bo nawet gonić mu się nie chciało za jedzeniem. Pewnie tylko łaskawie otworzył paszczę - może żarcie samo wpadnie do pyska?

Wiem jedno, duży był na pewno, bo zburzył wodę, że dobrą minutę jeszcze fale niosły się po tafli. Oczywiście o łowieniu w tym miejscu mowy być nie mogło. Inne miejscówki też okazały się być płytkie. Najgłębiej, koło betonowej grobli - do dna było około półtora metra. Specjalnych dołów więc nie ma, tylko niewielki uskok jest pośrodku jeziorka, gdzie nurt Czernej pracuje. Tam też tego dnia miałem najwięcej brań.

Co z tego, żaden z kaczodziobych nawet swej miary ochronnej nie przekroczył. Kewlar i bez kewlaru. Wielki ripper i mały paproch. Wszystko smakowało tego dnia jkedynie śledziom. Nawet choćby cień okonia. Nic, tylko szczupaczek za szczupaczkiem.
Kolonię zuchów założyły sobie tutaj czy co?


Takie to mi esoxy brały tego dnia

Lubię czasami pobzdurzyć z autochtonami o miejscowych rybkach, szczególnie jak woda jest mi nieznana. Tutaj niestety nie za bardzo mam z kim. Bo komu by się chciało w ten paskudny, listopadowy dzień siedzieć pośrodku lasu z wędką? A jednak. Wzrok mam dobry, ale zauważyłem go dopiero jak już wykonał kilka pierwszych rzutów. Jak on to zrobił? Przecież musiałbym widzieć jak nadjeżdża samochodem? Choćby nawet usłyszeć warkot silnika. A tu nic. Sprawa się wyjaśniła: toż to tutejszy leśniczy, to i skradać się przez całe zawodowe życie uczył. Wiadomo - kłusoli, co to oczy wokół głowy mają nie brakuje.

Choć niezbyt rozmownym człekiem się okazał, to jednak zdradził mi, że woda obfituje w niczego sobie karpia (uciekinier ze stawów hodowlanych). Trochę drobnicy, na której pasą się watahy szczupaków, głównie właśnie takich jak mnie się trafiały, wspomniał też konfidenckim głosem: Ale tu i taki ponad metr grasuje. Rządzi jak mu się podoba. Choć nieraz go zacinano, to żaden nie podołał.

Oho, to może ten, co mi wcześniej nadgryzł gumę był tym wodnym bandytą? Jeżeli tak to dobrze, że to się tak skończyło. Bardzo się przywiązałem do swojego spinningu, a gwarancja już dawno wygasła. Leśniczy, mimo, że na początku na pytania odpowiadał tylko monosylabami: taaa, yhy, no, eeee, to teraz się całkiem nieźle rozkręcił i opowiada mi ciekawe rzeczy. Jak na przykład to, że w Czernej żyją spore pstrągi i czasami potrafią zapędzić się za drobnicą do jeziorka.

- Jak spore – ciągnę wątek. - No, takie czterdzieści, bywa nawet, że pięćdziesiąt.

To rewelacja - myślę sobie - w Bobrze, w tym sezonie kiepsko było nawet z czterdziestkami. Koduję w mózgowym twardym dysku tę informację, bo niebawem przyjdzie taki czas, kiedy wykorzystać mi ją będzie dane. Mając na uwadze „panazacharczykowe” tajne informacje pytam o okonie.

- Teraz to nie ma ich za wiele. Bo wie pan, trochę wstecz - będzie gdzieś ze dwa lata - duża woda zmiotła z tego zbiornika niemal wszystko, co żywe. A były tu okonie, panie.
Oj, były! Ale co zrobić? Sam zresztą pan widzisz, że ta tama to tylko pozór i niczego nie zatrzyma, bo woda bocznym korytem idzie. Z tego co wiem, to większość ryby wpłynęła do stawów poniżej. To i dostało się właścicielowi darmowe zarybianie.

No to szanowny redaktor rację miał niewątpliwą. Artykuł pisany był już dawno, więc pewnie wędrujący ze spinningiem Pan Karol załapał się być może na ostatnie tutejsze okonie. Piszę to tylko tak, bo choć wiarę miałem niezłomną w słowa dziennikarza, to jednak powoli za którymś to już zapiętym pożal się szczupakiem, czułem w ustach smak malin, w które z lekka jakby już mnie wpuszczono.

Porzucałem jeszcze z godzinę zapinając dwa następne niewymiarki. No nic, jeszcze tylko obejrzę sobie rzeczkę. Dojście od strony, gdzie wpływa do jeziorka jest wyzwaniem niczym pole minowe dla sapera. Nieostrożny ruch nogi i po pas mnie wessać bagno gotowe. Właściwie to nie bardzo wiem, dlaczego nazywa się ona Czerna Wielka.
Raptem szerokości mego spinningu, czyli około 3 metrów. Może dlatego, że parę kilometrów stąd przepływa inny strumyk o podobnej nazwie: Czerna Mała. Pewnie jest mniejszy.
Ciekawe, kto te nazwy tworzy. Wiem, że część z nich jest przekazem kulturowym od zamieszkujących je ludzi. Tu pewnie jakiś urzędnik za pięć trzecia wpadł na pomysł rozróżnienia rzeczek. Wielka - mała. Tak sobie tylko dywaguję i wracam do tematu. Czerna co prawda nie jest szeroka, ale stosunkowo głębokie ma koryto. Przynajmniej w tym miejscu. Idąc brzegiem spod burty uciekł jakiś spory cień, ale zrobił to tak ekspresowo, że nie zdążyłem przyuważyć, co to mogło być. Nie dałbym głowy, ale tak umyka tylko jeden gatunek rybek. Ale na nie, czyli na pstrągi czas poczekać do wiosny.
Bo chociaż można je łowić wcześniej, to jakoś nie lubię zimowego ich tropienia.

Dobrze, że w porę się opamiętałem. Zerknąwszy na zegarek stwierdziłem z obawą, że chyba przyjdzie mi pedałować rowerem do Bolesławca, bo pociąg mam już za pół godziny. Gdy wcześniej dojście do rzeki zajęło mi z pięć minut to teraz bagniste turzyce pokonałem w kilku susach. Sprzęt pakowałem w locie. Buszując po plecaku wyjąłem nietknięte kanapki. No tak, tylko rybołap, który ma kilowe okonie - jak pewna posłanka co innego w oczach - potrafi nic nie jeść, bo żywi się nadzieją, co to głupim matkuje.


Tutaj widać kawałek betonowej tamy

Mam taki durny zwyczaj, gdy się zwinę i już kieruję swe kroki do domu, to lubię sobie postać, tak gdzieś minutę i popatrzeć na wodę. Choć do pociągu niewiele czasu, to za nic nie odmówiłbym sobie tej przyjemności. Wygląda to trochę jak na końcowych kadrach westernów, gdzie cowboy na koniu jadąc w siną dal ostatni raz spogląda za siebie.
Za konia co prawda robi teraz rower i cokolwiek jest to teatralne i idiotyczne co piszę, ale proszę mi wierzyć - chłonę przez tą chwilę widok, który mam przed sobą, bo nie wiem kiedy przyjdzie mi znów tu powrócić. Będę miał o czym myśleć przez całą zimę. Dobrze, że wziąłem aparat. Zrobiłem kilka fotek, ale tylko jedno ze swoją facjatą plus tutejszy okaz. Kumpel podrzucił mi kliszę osiemsetkę, więc pomyślałem, że w pochmurny dzień się nada. Niestety zdjątka wyszły jakieś ziarniste. Inna sprawa, że aparat ten miałem od niedawna i dopiero się uczyłem jego obsługi. Jak na razie „black magic” pierwszej wody. Ten, kto wymyślił tak skonstruowaną czasówkę w lustrzance powinien za karę codziennie rano być budzony lampą błyskową. Wiecie jaka to mordęga zrobić sobie samemu zdjęcie z takiego aparatu?

No nic. Nie ma co przedłużać, bo rzeczywiście przyjdzie mi drałować te 25 kilometrów rowerem. Ile pary w nogach cisnąłem pedała by po niespełna dziesięciu minutach dojechać na skraj lasu. Jeszcze tylko przez tory i prawie już stacja. Dobrze, że spojrzałem w prawo, bo przez stłumiony huk chodzących gdzieś w oddali maszyn kolejowych nie usłyszałem toczącego się elektrowozu. Ciągnął węgiel na wagonach, których sznur nie miał końca. Niech to szlag - nie zdążę. Z okienka wyjrzał maszynista, pewnie zdziwiony, kto o tej porze wyjeżdża z lasu, bo przecież grzyby już dawno się skończyły.
Jechał bardzo wolno, więc zahamował niemal w miejscu.

- A co to, szefuniu, z rybek?
- Ano, z rybek... Można przejechać? Spieszę się na pociąg.
- Śmiało, śmiało! Poczekam...

Z duszą na ramieniu pokonywałem tory, bo cholera wie, jak mu trzymają te hamulce, a muszę wyjaśnić, że jegomość był na pewno „ten, tego”. Aż tak zimno nie jest by li tylko od chłodu mieć fioletowy nos.

W pociągu jeszcze raz rozłożyłem mapę, by lepiej się jej przyjrzeć. Oczy me wrażliwe na kartograficzny błękit dość szybko namierzają wszelakie stojące i płynące wody. Tę plamkę jednak jakoś wcześniej przeoczyłem. Na nowo ciekawość została pobudzona. A może to o ten zbiornik chodziło redaktorowi? Psia mać - jutro nie mogę, bo obiecałem kobiecie, że pojedziemy razem do rodziny. To może poniedziałek. Biorę urlop jak nic. A jak szef się zbuntuje i nie da? Nie? O, jaki ja chory jestem. O, tu mnie boli. Muszę iść do jakiego felczera.
Tak, do lekarza...

Daniel „jesiotr” Grygorcewicz







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=581