Ryba, która zepsuła mi nockę
Data: 03-11-2003 o godz. 10:15:00
Temat: Nasza publicystyka


Kiedy pierwszy raz podczas wędkowania ujrzałem gwiazdy na niebie, doznałem coś na kształt spełnienia. Do dziś, nocny odgłos żab, mgła oraz spadające meteory, to atmosfera i muzyka, do której tęsknię niezmiennie.



Od lat w wakacje chodzę zamroczony z niewyspania, bo permanentnie czatuję po zmierzchu nad wodą. Tak było i tym razem. Lipcowy weekend zapowiadał się ciepły i suchy. Pogryzłbym, gdyby ktoś mi przeszkodził w nocnej wyprawie.

W ciekawie zapowiadający się wyjazd wkradł się niemiły akcent. Żaden z kumpli nie może pojechać razem ze mną. Szczerze boleję, że Darek ma służbę. Piotr uczy się do egzaminu. Jeszcze innego „zmogła” impreza w pracy. No trudno - zawlokę się sam. Osobiście, to wolę takie wyjazdy robić w towarzystwie, ale dziki zew ku wodzie jest teraz u mnie tak silny, że piechotą pokonałbym te 30 kilometrów. Już od kilku dni chodzi mi po głowie, by obrać sobie za cel jezioro Witka zwane też Niedowskim. Od Lubania, gdzie na weekendy jeżdżę do rodziców, nie jest nad tę wodę daleko, a i rybą czasami hojnie potrafi obdarzyć. Poza tym nie byłem tam dość dawno i czas zarośnięte ścieżki nieco przydeptać.


Tutaj wpływa z Czech rzeka Witka. Super miejsce na wiosenne płocie.

Staram się, by moje nocne wędkowanie było choć trochę aktywne, dlatego też łowię tylko jedną odległościówką. Parę razy wziąłem gruntówkę, ale raz i drugi poplątana żyłka i urwana ryba owinięta w denkę sprawiły, że rzuciłem ją w diabły. Teraz mój sprzęt wraz z ciuchami i kolacją mieści się w średnim plecaku. Jeszcze tylko spławikówka w rękę i jadę gromić, trzebić i przerzedzać stada niedowskich ryb. Jak wieczorem widzę podjeżdżający tyłem do wody samochód to już wiem, co będzie się działo. Dwóch wędkarzy wypakuje następnie pół sklepu wędkarskiego i ewentualnie jedną półkę monopolowego. Będą „łowić ryby”. Oczywiście, jak zdążą to wszystko rozłożyć. Bo rozbita na dobry początek flaszka okazuje się nie być ostatnią. Nawet jeżeli coś łowią w nocy, to co chwila lecą joby, bo właśnie któryś z nich potknął się o grilla. Kiedy z kolei rano się pakują, nie mogą niczego znaleźć, a zajmuje im to tyle czasu, że spokojnie zdążyłbym obejść to 280 - hektarowe jezioro. Żeby było śmieszniej, to większość sprzętu, który przywlekli nad wodę i tak do niczego im się nie przyda. Słyszę z drugiego brzegu:

- Józek, nie widziałeś gdzieś mojej latarki?

Na to ja w duchu rzucam mu wyzwanie: Zanim ty znajdziesz latarkę, to ja zdążę zwinąć cały mój majdan. To co stoi? O piwo?... E tam, nawet nie muszę się zakładać, bo z góry wiem, że nie jedno, a skrzynkę piwa by przerżnął.


Amfiteatr na wodzie (ośrodek kopalni „Turów”). Po drugiej stronie, koło słupów wysokiego napicia miejsce nocnej zasiadki.

Jeżeli chodzi o ryby, to nie jestem zbyt wybredny. Zadowalam się kilkoma leszczami, takimi ze czterdzieści centymetrów, no i może jedna pięćdziesiątka dla uciechy oka. Z resztą nie nastawiam się specjalnie na okazy. Gdy wiele lat temu wymyślono coś takiego jak świetlik, mimo, że na początku podchodziłem do niego jak pies do jeża, to jednak dość szybko poznałem jego walory i urok. Tak jest - urok. Jakże w zimowych miesiącach brak mi jest widoku świecącego przecinka na ciemnej tafli wody. Tak bardzo, że niejeden raz z nastaniem wiosny zostawałem w chłodny dzień do zmroku, by choć ujrzeć to fantastyczne światełko. Choć doskonale wiedziałem, że i tak mi nic nie weźmie.

Nie mam cierpliwości czekać na nocne branie karpia czy suma, więc zainteresowania me podążyły w kierunku ryb, których zbytnio nie trzeba namawiać do zażerania przynęt.
Oby tylko trafić w miejsce. Mowa oczywiście o wspomnianych już leszczach. Sprzęt więc też dostosowuję do tych rybek. Odległościówka 4,2 m, 3 gramowy spławik typu „waggler” ze świetlikiem. Do tego żyłka 0,14 z takim samym przyponem zupełnie wystarczą. Nie zdarzyło mi się jeszcze bym czegoś nie wyjął na ten zestaw.
A trafiałem już trzykilowe.


Takie leszcze są celem moich nocnych wypadów

Jeszcze tylko parę kilo zanęty, paczka białego robactwa do plecaka i wio na rybki. Zawsze, gdy wyruszam na weekendowe wędkowanie nad to jezioro mam obawy, czy znajdę dobre miejsce. Mimo, że zaporówka jest spora, to akurat w sobotę pół Zgorzelca i Bogatyni pragnie poświecić trochę nad jej wodą. Niemal zawsze przemierzam kilometry w poszukiwaniu choćby mikrej miejscówki na nockę. Tak było i tym razem.

Samochodowa giełda. Ilości ognisk nie powstydziliby się na zlocie miłośników kultury Indian. Psiarnią obdzieliłby budy w trzech wioskach. „Do pićku materiej” - jakby zaklął niechybnie Ivo Andrić, przepijając maszynę do pisania i ostatniego dolara z milionowej nagrody komitetu noblowskiego. Tak to my się bawić nie będziemy. Jeszcze tylko dylemat: w prawo czy w lewo? Jednak w lewo - w stronę tamy - tam samochodem dojechać nie sposób, więc może gdzieś się wcisnę. Dreptam ścieżyną mijając bardziej lub mniej „wesołych” wędkarzy. Ci drudzy pewnie są jeszcze „przed zabiegiem”, więc pewnikiem trochę później uśmiech wraz z rumieńcem zagości na ich twarzach. O tym, że tak będzie, świadczą wystające z wody metalowe zakrętki z holograficznymi paskami Ministerstwa Finansów.


Łabędzie są tak bezczelne, że kiedyś wyżarły mi zanętę z wiadra. Na pierwszym planie Magda. Zanęty na szczęście nie wyżera...

Gdy zszedłem z twardej drogi we wsi Spytków na ścieżkę biegnącą wzdłuż jeziora , dopiero po 1,5 kilometra znalazłem coś, co od biedy można nazwać łowiskiem. Jakieś rumowisko głazów zarośnięte do tego trzciną i pokrzywami. Może polazłbym dalej szukać czegoś bardziej strawnego, ale zbliżał się wieczór i nie chciałem po ciemku połamać sobie nóg. Wziąłem tylko kozik i wyrżnąłem zarośla na tyle, by choć było widać zza badyli spławik. Okazało się, że nie jest tak źle. Rozścieliłem mały koc i zrobiło się niczego sobie siedzisko. Rozłożenie sprzętu oraz wędki, namoczenie zanęty, sondowanie łowiska musiałem już wykonać na tyle szybko, by gonić gasnący w oczach dzień. Udało się.
Nawet nie musiałem używać latarki.

Tak jak się spodziewałem - miejsce okazało się być nie za głębokie. Dwa i pół metra.
Ale niewiele dalej było koryto rzeki, więc mimo lekkich niedogodności nadbrzeżnego terenu woda wydaje się być obiecująca. Przetestowałem wiele markowych zanęt. „Senasasy”, „Marcele” i „Kremkusy” są na pewno dobre, ale na tę wodę nie ma jak zwykła baza.
Tak jest - najzwyklejszy „Allround” kupiony, a jeszcze lepiej zrobiony samemu, bez specjalnych zapachów i egzotycznych dodatków. Mielone suchary, bułka tarta, paluszki i ewentualnie słonecznik wabią tutejsze leszcze o niebo lepiej, niźli nawet najdroższy zachodni „Brasem”. Parę garści pinek, lub zgniecionej kukurydzy z puszki i mamy w wiadrze żarcie, za którym ryby gotowe wyjść na brzeg.


Fotka stara jak świat – widać po wędce..

Gdy nęciłem, załapałem się na ostatnie fotony światła słonecznego, które dawno już schowało się za horyzont. Karmienie ryb kulami zawsze jest dla mnie stresującym zajęciem. Każda niecelnie położona piłka paszy wprawia mnie w irytację. Poprawiam następną. Znowu następną. Bywa, iż rzucę tak dużo zanęty, że ryby najzwyczajniej w świecie przekarmię. Tym razem jednak było tak, jak miało być. A wiem to, bo nie dręczyło mnie jak zwykle sumienie: czy aby za bardzo w prawo, lewo, a może za daleko? Wycelowane było w punkt, jak „Tomahawk” z F-16.

Uciąg, z racji bliskości koryta sprawiał, że zestaw dość szybko przemieszczał się z prądem. Prąd, to może za dużo powiedziane, ale spławik przesuwał się w takim tempie, że na pewno nie da mi to zasnąć nad raz zarzuconą przynętą. Choć jakbym się uparł, to solidnie go przegruntowując i dając obciążenie koło przyponu mógłbym następnie położyć wędkę na widełki rozmyślając o „kształtnych wdziękach Maryny”. Ale po co? Tak jest o niebo przyjemniej, a i ruszające się robaki szybciej znajdą chętną rybkę.

Gdy wcześniej mijałem wędkarzy narzekali, że nic nie bierze. W upalny dzień wyżerka powinna zacząć się dopiero po zmroku. Teoria ta okazała się być celna, bo właśnie obserwuję jak z dwóch centymetrów wystającego nad wodę świetlika, robi się nagle cztery. Jak ja kocham ten widok! Śni mi się on po nocach. Widzę go, gdy szef opieprza mnie, za „zawieszony” przez niego komputer, bo pewnie to mój sabotaż. Gdy grypowe drgawki rzucają mnie po łóżku. Pewnie mignie mi też, gdy będę na rzeką Leta zdawał sprawę z mych uczynków Haronowi.


Zakupiony w Niemczech dymowy odstraszacz komarów zmusił mnie do... ukrywania się w namiocie. Zapewne odstrasza jedynie germańskie moskity...

Jak urzeczony gapiłem się na te branie, że nawet nie zaciąłem. Spławik wrócił do swojej normalnej pozycji. Zwinąłem więc zestaw i zerknąwszy na robaki stwierdziłem, że zżute są niczym „Orbit” w szczękach łysego i szerokiego w karku „ dresiarza”. Nowe glisty na hak i do wody. Jeszcze dobrze spławik się nie podniósł, a już się kładzie. Tym razem za długo nie podziwiałem. Krótki świst matchówki i jak to nucił Marek Grechuta: „dusza śpiewa, świat rozbrzmiewa” - a może odwrotnie?


To chyba jedyne w Polsce, a może i na świecie jezioro, nad którym była najprawdziwsza karuzela

Leszcz nie okazał się być z tych, co potrafią gwizdnąć hamulcem, ale na dobry początek może być. Miarka wskazuje 37 cm. Pierwszy do siatki - marsz! Znowu zmiana robactwa i już nurkują w poszukiwaniu ryjących rybek. I tym razem dość szybko białe zostały przez leszcza wytropione. Trochę większy od pobratymca. Ale frajda. Biorą jak opłacani przez byłą Kasę Chorych lekarze ze szpitalnego oddziału. Nawet dwa takie po 45 centów się trafiły. Ale co to? Zagryzanie raptownie ustało. O! To może być zły, ale też i dobry znak. Zły, jeżeli na łowisko wtargnął mi się z chamska jakiś sum. Dobry, gdy napłynęło stado jeszcze większych łopat i drobnica został przepędzona, a mnie pozostaje tylko mocniej trzymać wędkę w ręce. Odpowiedź uzyskałem chwilę później, kiedy znikający spławik przekreślił tezę o wrednym drapieżniku. Zacięcie wymierzone było z rozmachem, ale kij stanął gdzieś w połowie, niebezpiecznie naprężając żyłkę. Ileż to razy czytałem w prasie wędkarskiej: ”po zacięciu poczułem zaczep, ale jednak po chwili zaczep ruszył”.
Tym razem nic takiego nie miało miejsca. Mimo, że stało to wszystko nieruchomo, to jednak czułem pismo nosem, że to nie zaczep, lecz żywe stworzenie. Jakiś czas jeszcze zestaw stał w bezruchu, by po chwili przemieścił się. Już pierwszy metr zabranej mi żyłki uświadomił mi, że nie z leszczem mam honor. Pomyślałem również o mojej „czternastce” na przyponie. Jak nic niechybnie przyjdzie się pożegnać z tym, co jest pod wodą, nie mogąc nawet zobaczyć „cóżek tak się wozi”. Jak ja tego nie lubię. Kiedy po wyczerpującym holu już, już mam zerknąć w ślepia potwora, ten mając za nic me uczucia rwie linkę jak również me nerwy.

To już dwudziesty metr oddanej „czternastki”. Już w myślach szukam pudełek, by zawiązać nowy zestaw. Już dokręcam hamulec, by zakończyć tę nierówną walkę. Ale co to? Rybka zatrzymała się i odbiła w drugą stronę. Zrobiła to tak szybko, że nie nadążam zwijać wiszącej linki. Nawijam ją na kołowrotek, cały czas mając baczenie na hamulec, by zamortyzować uderzenie, gdy najdzie rybę ochota na zmianę kursu. Odbywa się to wszystko w ciemnościach, w których tylko przesuwająca się smuga spławikowego fosforu daje pojęcie gdzie jest i dokąd to coś podąża. A zabawa trwa już z godzinę.
Raz 30 metrów w prawo, raz 30 w lewo. Po półtorej godzinie stwierdziłem, że trzeba coś z tym zrobić. Szkoda mi po prostu zerwać żyłkę, bo chciałbym choć ujrzeć co tak długo sobie jeździ, a przykręcenie hamulca skończyć się może właśnie strzałem przyponu. Ale jak zrobię to delikatnie? To spróbujmy. Jeden przeskok, drugi przeskok. Z lekka jakby rybę zatrzymało. Ale dalej wyciąga ile jej potrzeba do kolejnej rundy. Dziwne. Mogłaby wywinąć całą linę i sobie pójść, ale ona jak nakręcona. 30 w prawo, 30 w lewo. Zerkam na zegarek. To już pierwsza w nocy, czyli druga godzina poskramiania tego, co pod wodą, a „ono” nie ma zamiaru słabnąć. Odjazdy są już jakby krótsze, gwizd hamulca jakby wolniejszy. „Światełko w tunelu” staje się coraz jaśniejsze. Oby tylko żyłka wytrzymała. Już nawet nie przypon, ale ten kawałek głównej notorycznie trący o przelotki. Zresztą teraz każdy element zestawu ma już serdecznie dość i wcale bym się nie zdziwił, jakby pękł nawet hak. Rozglądam się próbując ustalić, gdzie jest latarka. Podciągnę rybę pod powierzchnię i rzucę światłem. Jak już zostaniemy sobie przedstawieni, to rwać sobie linkę może i w siedmiu miejscach. Nawet jej pomogę. Ale nie tak prędko - jeszcze „ma parę” w płetwach. Jednak już wiem, że będzie moja. To już ta chwila, kiedy staje się to wręcz oczywiste. Może doświadczacie tego, że przychodzi taki moment holu, kiedy intuicja podpowiada Wam, że ryba będzie na brzegu. Jeżeli tylko nie zdarzy się nic nadzwyczajnego, żyłka się nie poplącze albo nie zahaczy o nadbrzeżne krzaki, to jak nic, będziecie mogli ją głaskać po łuskach.

Jeszcze tylko kilka odejść, parę szarpnięć. Słyszę, że przewaliła się przez wodę, ale cichutko i bez jakiś specjalnych fajerwerków. Za dnia pewnie już bym wiedział, z kim to się siłuję. Namierzyłem latarkę, ale światełko jej zdechłe (oczywiście zapomniałem zmienić baterii) nie jest w stanie oświetlić nawet butów, a co dopiero rybę w wodzie. Choć już niedaleko brzegu „kiwa” się na boki. No tak, wiem z czym mi się to kojarzy.
U ludzi nazywa się to chorobą sierocą.

Zostawiam te skojarzenia, bo to już niedługo. Świdruję ciemności wzrokiem, ale nie sposób dostrzec czegokolwiek. Jeszcze tylko resztką sił próbuje odbić od brzegu, ale nie starcza jej nawet by ruszyć hamulec. Wędka tłumi ostatnie wolnościowe zrywy, ale znaki na niebie i ziemi mówią, że i ten będzie jak wszystkie krajowe powstania - nieudany.
Błyska srebrna łuska. Rybi ogon chlapie wodę. Głowa z rozpędu wbija się w przybrzeżne szuwary. Chwyt pod skrzela. Z trudem podnoszę rybę nad wodę. Widok ten sprawił, że krew ma zmieniła się w endorfinę. A więc to emigrant z Azji sprawcą całego zamieszana. Piękny amur. Nie, nie taki jak z okładek miesięczników, ale dla mnie cudo! Dobrą minutę podziwiam to żywe srebro. Niedbale przyłożona miarka wskazuje ponad 90 cm. Nie mam pojęcia, ile może ważyć. Co prawda posiadam przy wędkarskim centymetrze wagę, ale ona gdy powieszę na niej w siatce 20 cm okonka, czy też wiadro płoci, to i tak wskazuje pół kilo. Choć złowiona tutaj ryba rodem spod Chin całkiem okazałą, to jednak waga produkcji tego kraju już niekoniecznie.

Siatkę mam dość długą więc myślę, że nie będzie jej tam za ciasno. Pierwszy raz od trzech godzin zasiadam na kocu i w spokoju wypalam papierosa. Po tym wszystkim zeszło ze mnie powietrze, jak z pontonu sklejanego w WNP pod Nowosybirskiem. Spoglądam na wędkę. Zestaw nie nadaje się już do ponownego użycia. Trzeba będzie wiązać nowy. Jak ja tego nie lubię robić w nocy. Gdy przypomniałem sobie o na wpół ślepej latarce, to się odechciewa. Muszę chwilę odpocząć. Choć chwilę...

Gdy otwieram oczy, to oślepia mnie wschodzące słońce. No i to zimno. Cały się trzęsę. Patrzę na zegarek. Ładnie, miała być chwila, a minęło kilka godzin. Z przyjemnością łyknąłbym kawy, która z pewnością postawiłaby mnie na nogi. Jestem tak „padnięty”, że o łowieniu mowy być nie może. Zwijam się.

Rozpychający się w siatce amur już dawno zatłukł wszystkie leszcze. Dam je komuś po drodze. O jest jakiś wędkarz. - Chce pan? - Czemu nie. - To proszę.
- O jaki ładny amur. – Ładny, ale jego sobie zatrzymam, proszę sobie wziąć leszcze, będzie tego i tak sporo.
- Dziękuję.
- Połamania...

Podreptałem dalej. Uwagę mą zwróciła tylko tabliczka z numerem wbita koło jegomościa. O, drugi wędkarz z tabliczką i znów następny. W oddali kilka osób kręci się nad wodą, a wzdłuż brzegu co dwadzieścia metrów spławikowiec. Wszystko jasne - zawody.
Człowiek, któremu dałem te leszcze był na samym końcu, do tego wciśnięty między krzaki, więc nikt tego nie zauważył. Sędziowie jak widzę, dopiero zajmują stanowiska. No, pięknie: facet kombinuje, ale czy czasem nie oszukuje sam siebie? Pewnie widzi już jak stoi z pucharem na podium. Koledzy gratulują, poklepują po ramieniu może i piwo postawią. Chwilo chwały trwaj wiecznie. Niezbadane zakamarki ludzkiej duszy...

Idąc z amurem w siatce przechodzę koło gromady wędkarzy. Niemal każdy widząc zdobycz rzuca komentarz. - Ładna. - Niczego sobie. - E tam, większe łowiłem – G..., a nie większe łowiłeś... I tym podobne. Jeden jednak palnął: - Pewnie niemiarowy. Rzuciłem mu przelotne spojrzenie. Do cholery, znam cię. Znam cię i widziałem, co potrafisz.
Czy smakowały ci te 15 cm leszczyki, które upychałeś po torbie zeszłego roku? Dobre były?

Ani ziębią, ani grzeją mnie takie teksty. Jestem autentycznie szczęśliwy, gdy ktoś da mi popatrzeć na swój upolowany okaz. Gdy może podzielić się ze mną swą radością. Wysłuchać, jak to było. Skąd tyle zawiści wśród wędkarzy? Nawet moja kobieta bywając ze mną niekiedy na rybach twierdzi, że jest to wybitnie nieprzyjazne towarzystwo.
Nie chcę generalizować, bo przecież większość to wspaniali ludzie o człowieczych odruchach, ale ani chybi, to jakaś nabyta społecznie i kulturowo choroba. A niech tam, niech gryzą się swoją zawiścią skoro nie potrafią inaczej.

Minąwszy „zawodników" stanąłem nad zatoką w Spytkowie. Rzut oka na amura.
Porusza skrzelami i łapczywie zasysa powietrze. Co ja durny robię? Tak męczyć rybę.
A w ogóle po co ja ją taszczę, zamiast wypuścić od razu? Przecież nie będę się mścił, pożerając ją za "zmarnowaną" nockę.To miało być zupełnie inaczej. Siedzę sobie, rybka bierze, palę papierosy, piję piwko, a Immanuela Kanta „niebo gwiaździste nade mną”.
Ty jednak wolałaś mnie przeczołgać jak kapral szeregowca po okopach. Masz za to wolność. Bo piękna jesteś. Bo daję ci to, czego sam nie mam. Wracam do pracy, debetu na koncie i nieszczerych uśmiechów sąsiada. Płyń do swoich - ciesz się swobodą... do czasu, gdy ktoś cię złapie i pożre.

Chwilę jeszcze postałem gapiąc się na rybę filtrującą skrzelami wodę. Tupnąłem nogą, by po chwili zamieszania pozostał tylko zmącony wody ślad. Masz rację rybko, stojąc tutaj niechybnie dostałabyś od tubylca pałą w łeb. Zerkam na zegarek. Dziewiąta. To jeszcze ponad godzinę do autobusu. Zaczepiam przebiegającego chłopca:

- Jest tu otwarty jaki sklep?
- Tam za zakrętem psze pana. Pokazać?

Nie ma co, duże piwo należy mi się jak psu buda. Patrzę na biegnącego koło mnie malca. Porządny z niego dzieciak, kupię mu jakąś czekoladę...

Daniel „jesiotr” Grygorcewicz







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=577