O dzierganiu
Data: 29-10-2003 o godz. 07:30:00
Temat: Nasza publicystyka


Na zalewie Koronowskim pierwszy raz łowiłem z dziesięć lat temu przebywając na urlopie w stanicy wędkarskiej koła PZW jednego z bydgoskich zakładów. Domek, łódź do dyspozycji, ruskie teleskopy, po prostu pełnia szczęścia. Celem codziennych wypraw były oczywiście same największe sztuki niezależnie od gatunku.



Większość dnia spędzałem z żywcem a pod wieczór starałem się złowić, chociaż kilka wzdręg, żeby było się czym przed żoną i dziećmi pochwalić. Brak tak oczekiwanego rekordu rekompensował fakt, że nikt z obecnych w ośrodku nie notował złowienia sztuki godnej uwagi a co dopiero takiej do pozazdroszczenia. Natomiast siatka wypełniona wzdręgami zwracała baczną uwagę i czasem nawet podziw z nutą zazdrości. O tym można było się przekonać, kiedy zapach smażonej ryby przyciągał co ciekawsze nosy pod okna kampingu.

Po kilku latach były następne wyjazdy, lecz raczej w celach browarniano-drinkowych, co uniemożliwiało prawie całkowicie osiągnięcie jakichkolwiek rekordów, chyba, że we wspomnianej "dyscyplinie". Dopiero od trzech lat staram się przeczesywać ulubione miejsca zalewu ze spinningiem w ręku. Spowodowało to zarażenie się tą metodą tak już na dobre. Zacząłem jeździć ze spinningiem w towarzystwie Jarbasa, potem również z Kuntą. Zdarzały nam się wyjazdy na dwie łódki jak dołączył do nas Wojtek. Jednak wcześniejsze wspólne wyjazdy w trójkę z jedną łodzią spychały mnie do roli udeptywacza brzegów. Z tego czasu pozostały mi niezapomniane pamiątki w postaci podartych neoprenów i połamanego ulubionego Cormorana nie wspominając ilości pozostawionych w wodzie przynęt. Za to jednak miałem jedną przewagę nad kolegami w łodzi, pozostawali bez szans, jeżeli chodzi o grzyby.

Nasze ulubione miejsce cechuje spokój oraz niezapomniane doznania wzrokowe. Lasy otaczające jeziora zalewu przeplatają się różnorodnością gatunków: od sosen poprzez świerki nadające dramaturgii, do pełni jesiennych kolorów liści brzóz, olch i buków. Jakże pięknie na tle ciemnych świerków malują się różnokolorowe krzewy rosnące tuż przy samej wodzie. Często pływaliśmy łodzią upajając się tymi widokami, zapominając o wędkach.

I tak zrodził się pomysł spędzenia kilku dni w tym naprawdę cudownym miejscu. Wynajęcie domków nie było wielkim problemem, tak więc ustaliliśmy termin i datę wyjazdu. Koniec września odpowiadał każdemu z nas, tym bardziej, że nastawialiśmy się tylko i wyłącznie na spinning i to w każdej formie. Już długo przed wyjazdem każdy z nas miał swój własny plan. Jarbas postanowił nastawić się tylko i wyłącznie na trolling, co ułatwiło mu zadanie, gdyż Kunta w ostatniej chwili musiał zrezygnować z wyjazdu z powodów rodzinnych. Ja z racji nieposiadania własnego środka pływającego, przydzielony zostałem Wojtkowi. Pływaliśmy już razem kilka razy, więc nie było problemu.

Wreszcie nastąpił oczekiwany dzień wyjazdu. Ostatni rzut oka czy aby wszystko zabrane, łodzie podoczepiane, jedziemy! Wreszcie kilka dni pełnego relaksu! Do miejsca pobytu niespełna sto kilometrów, więc u celu podróży jesteśmy po półtorej godzinie. Szybki kwaterunek i już jesteśmy na wodzie, szkoda każdej chwili.

Jarbas zgodnie z planem wytoczył ciężkie działa i orze wodę patrolując brzeg jeziora a ja z Wojtkiem zgodnie postanawiamy obławiać zatoczki i trzcinki. Pierwsza zatoczka i woda jak w akwarium. Bardzo dużo roślinności nawodnej i podwodnej, zatem sięgam po poppera, kilka rzutów... cholera jak tym się łowi? Nie pasuje mi nijak! Zmieniam na wobka. Trochę lepiej, mimo gęstej roślinności udaje mi się kilka razy przeprowadzić bez zaczepu. Wojtek ma branie na zielonego malutkiego twisterka, zębaty obcina ogonek i daje nura. Szybka zmiana na taki sam twisterek rzut i siedzi. Nawet ładny, około sześćdziesięciu centymetrów.

Wody po kolana i do tego kryształek jak w akwarium. Po kilku rzutach mam branie, siedzi, krótki hol, niestety centymetr brakuje do wymiaru i wraca do wody bez buzi. Wypływamy na dużą wodę, mamy kilka miejscówek gdzie powinny stać. Niestety, do wieczora bez kontaktu. Wracając spotykamy Jarbasa, miał brania, niestety, nic nie zaciął ale jest pełen nadziei na następny dzień.

W ośrodku radośnie wita nas moja wnusia Oliwia. Troszkę się zmartwiła, że dziadek wraca bez ryby, ale obiecałem jej, że będzie jutro! Przy grillu i smażonym szczupaku planujemy następny dzień. Jarbas obstaje przy swoim planie trollingowym, a ja z Wojtkiem obstawiamy zatoczki.

Ranek wita nas mgłą i szronem na szybach samochodów, pakujemy sprzęt, jeszcze tylko gorąca herbata z cytryną i idziemy na przystań gdzie cumujemy łodzie. Spotykamy tam gospodarza powracającego z porannej zabawy spinningiem. Relacja była groteskowa gdyż ten machnął tylko ręką. Montaż silników nie zajmuje nam dużo czasu, tak więc szybko wypływamy.

Razem z Wojtkiem byliśmy pełni nadziei gdyż w powietrzu unosił się zapach "szczupaka". Nie można było nie złowić w taką pogodę. Płyniemy na z góry upatrzone pozycje, zatoczki, grążele, trzcinki, jest dobrze, cichuteńko, mgiełka, i tylko ptactwo wodne daje znać o sobie.

Nazwani przez Jarbasa "DZIERGACZAMI" zaczynamy swoją artystyczną uwerturę. Dwuipółcentymetrowy ripperek oraz taki sam twisterek - to podstawa. Oczywiście sama jazda między grążelami to jest artyzm! Nigdy tak nie łowiłem, rzuty na trzy metry i slalomik. Zakładam mojego ulubionego tonącego wobka, rzut pod liście, chwila opadu i... jest! Trochę ponad wymiar. O tym, że szczupaki były obecne przekonuje nas wyskakująca w górę drobnica i wiry powstające w tym miejscu. Żerują ostro, ale jakoś nasze przynęty nie przypadają im do gustu.

Opływamy jezioro wyszukując ciekawych miejsc, Wojtkowi trafia się, ale niestety krótki. Pod wieczór próbujemy łowić na wejściu do przystani, gdzie spotykamy Jarbasa. Jedyne o co nas się pytał to czy mamy coś do picia. Jedynym napitkiem, który posiadaliśmy była herbata z cytryną. Wyraził chęć skorzystania z trunku mimo mojego potwornego zdziwienia, gdyż wiedziałem, jaką ma awersję do herbaty z cytryną. Sam się krzywiłem na widok jego miny po spożyciu trunku, ale nie było moją winą to, że nic nie zabrał ze sobą do picia. Kiedy się napił, przypomniałem sobie, że mam w torbie piwo tyskie. Trzeba było widzieć jego reakcję! Myślałem, że utopi mnie razem z wędkami. Dzierganie na wejściu do przystani przynosi drugiego szczupaka, tym razem sześćdziesiątka, wziął na wobka, którego opisywałem wcześniej. Wracamy do ośrodka gdzie żona z wnusią czeka z obiadokolacją.

W dniu następnym płyniemy z Wojtkiem obławiać trzciny po drugiej stronie jeziora. Wygrzebałem z torby dawno nie używany kołowrotek, zmontowałem zestaw i postanowiłem trollingować płynąc na miejsce. Przypinam białoczerwonego Yozuri. Po chwili wydawało mi się, że na wobku coś się powiesiło. Początkowo myślałem, że to zielsko, ale po chwili poczułem miłe pulsowanie, ale bardzo delikatne. Idzie jak ukleja pewnie jakiś malec. Dopiero po podciągnięciu pod łódkę zaczęła się zabawa. Szczupły pokazał się kilka razy zrobił kilka odjazdów pod łódkę i we wszystkich możliwych kierunkach. Pomachał ogonem i pokazał nam swoją klasę. Oceniliśmy wspólnie z Wojtkiem jego długość na około metr! Raczej poniżej 100 cm niż powyżej, ale cóż - to już historia!

Płyniemy pod trzciny. Wyskakująca tysiącami sztuk ukleja przekonuje o trafnym wyborze miejsca a wiry w wodzie wskazują miejsce rzutu. Tym razem szczęście sprzyjało Wojtkowi, albo szczupaki zasmakowały w malutkich mansikach.

Niedziela była dniem wyjazdu, szkoda, że na rybach czas tak szybko mijał a jeszcze chciałoby się na grzyby, tylko kiedy? Przed południem próbujemy szczęścia w zatoczkach, niestety, dzisiaj nie "gryzą", a szkoda! Gospodarz wyznaczył termin rozstania maksymalnie na szesnastą. Czasu nie pozostało wiele a jeszcze czekało nas pakowanie. Po zjedzeniu wspólnego pożegnalnego obiadu postanowiliśmy przyjechać tu jeszcze w przyszłości na kilka dni.

Zenon







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=571