Ebro 2003 i... kobieca intuicja
Data: 24-10-2003 o godz. 07:30:00
Temat: Tu łowię


Od przyjazdu bratowej, praktycznie co noc jestem na wodzie. Myślę, że ona nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jestem jej wdzięczny, że do nas doleciała.



Jej obecność pozwala mi na całonocne zasiadki, bo nie mógłbym przecież żony w domku na całe noce samej zostawiać. Dni mijają w szybkim tempie – dziewczyny spacerują po plaży, opalają się i kąpią i już od rana chłodzą się lodowatymi drinkami...




Po śniadaniu wypuszczam się na kanał nawadniający pola ryżowe po żywczyki, zakupy, jakiś obiad, piwko, szykowanie prowiantu i sprzętu na kolejna sumową noc. Mijają dwa tygodnie od naszego przyjazdu. Seba i jego ekipa muszą już wracać do Berlina. Wiem, że każdy z nich złowił po sumie, a sam Sebastian złowił ich chyba nawet cztery, a jeszcze więcej zerwał. Nie były to podobno duże ryby, ale przecież nie to jest najważniejsze. Bardzo się cieszę, że Oldi ma na swym koncie pięknego „wąsacza”.Teraz kolej na Mariusza, bo tego małego patelniaczka, który powiesił mu się na martwą wzdręgę nie liczymy.





W przeddzień wyjazdu Seby do domu decydujemy, że w tę noc zapolujemy na suma razem. W godzinach porannych korzystam z jego łodzi i zabieram dziewczyny na przejażdżkę. Mając tyle mocy (40 KM) jazda naprawdę sprawia przyjemność. Dziewczyny aż piszczą z radości. Wieczorem natomiast ruszamy już z Sebą na wspólne łowy. Właściwie nie mamy żadnych konkretnych planów. Sebastian prosi mnie o wybranie miejsca, ja z kolei proszę jego, a przypominając sobie słowa Mariusza ( wiesz ten Seba w czepku jest urodzony – zawsze ma branie), nalegam nawet, żeby to on wybrał miejsce. Sebastian jednak nie chce decydować i w końcu wspólnie ustalamy: tej nocy zaczaimy się na suma, przy małej wyspie wśród królestwa białej czapli. Seba prosi mnie żebym poprowadził motorówkę, a sam kombinuje coś i uśmiecha się dwuznacznie. Po chwili powód uśmiechu wyjaśnia się: Seba nie lubi „13”, dlatego numer łodzi zostaje z lekka „zmodyfikowany”.





Po dopłynięciu na miejsce, ustawiamy łódź na napływie na małą wyspą, Seba prezentuje swoje przynęty obydwie z gruntu, ja natomiast jednego karasia posyłam na grunt, a drugiego na około 60-70 cm pod lustrem wody na spławiku, który przymocowuję do wystającego konara z zatopionego drzewa. Godziny mijają na miłej konwersacji, cieszymy się z faktu, że możemy połowić ramię w ramię, Seba zaprasza mnie na karpia do Berlina, ja z kolei proponuję węgorza i sandacza z Renu. Gdzieś około czwartej Sebastian ma silne pobicie, ale niestety nie udaje mu się utrzymać odjazdu suma i ryba wchodzi w konary zatopionego drzewa i wyczepia się. O świcie pakujemy sprzęt i mimo wszystko w dobrych nastrojach wracamy. Robimy ostatnie zdjęcia i niestety - czas na Sebastiana. Dzięki Kolego, że miałem możliwość Ciebie poznać. Jesteś super kompanem - takimi słowami żegnamy się. Seba podarowuje mi dwa gigantyczne haki sumowe, a odmawia zdecydowanie przyjęcia jako rewanżu mojego kwoka. Szerokiej drogi zatem i do zobaczenia - kwoka i tak dostaniesz.




Kolejnej nocy jestem na łowisku z Mariuszem. Montuję jednego karasia z gruntu na hak Seby, a drugiego jak zwykle przymocowuję na spławiku do wystającego konara drzewa - bliżej miejscówki łowić naprawdę nie można. Niestety i tym razem ani mnie, ani Mariuszowi szczęście nie dopisuje.



Następnego dnia rezygnuję z nocnego polowania, bo obiecałem dziewczynom, że zabiorę je do Andory.



Andora to malutkie państewko, leżące na samym szczycie Pirenejów, pomiędzy Francją i Hiszpanią. Można tutaj zrobić bardzo tanio zakupy, bo to strefa bezcłowa. Po powrocie pozostaje mi praktycznie ostatnia noc na połów suma. Niestety i tej nocy nie mamy z Mariuszem żadnych brań.
Następnej nocy Mariusz wypływa z Oldim, a ja „mam wolne” przed czekającą mnie w dniu następnym wyprawą na barcelońskie lotnisko. Już w czasie jazdy otrzymuję sms-a od Mariusza, że złapał suma. Krótko przed Barceloną telefon:

– Cześć Janusz, melduje się Roj. Chcesz tego suma? Nie jest duży – najwyżej 20 kg. Oldi ci go wyfiletuje i po powrocie sobie odbierzesz i zamrozisz.
– Ok, fajnie. Jasne, że chcę – odpowiadam. Co za serwis – co za Kumple!

Z ciężkim sercem odprawiamy Jankę i wracamy do Riomar. Po drodze odbieram dwie siaty pełne sumowego mięsa. Wielkie dzięki, Panowie.


Przy obiedzie Jadzik nagle patrzy na mnie i mówi: – Wiesz co? Jedź Ty sobie dzisiaj w nocy na tego suma. Mam jakieś takie przeczucie, że dzisiaj złowisz. Nie dyskutuję wiele z żoną tylko od razu pakuję się i szykuję sprzęt oraz zawiadamiam Roja. Mariusz cieszy się i mówi, że miał poprzedniej nocy jeszcze jedno branie, ale nie utrzymał i sum poszedł w zatopione konary drzewa. „Mam przeczucie, że Ty go dzisiaj dostaniesz” – dodaje. Ruszamy. Mariusz dokładnie tłumaczy mi, w którą stronę mam płynąć. Ustawiamy łódź jak zwykle niedaleko brzegu obok zatopionego drzewa. Omawiamy taktykę i ewentualne zachowanie się na łodzi w razie holu ryby, umawiamy też, kto gdzie zastawia zestawy.

Moja taktyka jest niezmienna: jeden sazanik przywiązany jest do konara zatopionego drzewa na spławiku tuż pod powierzchnią wody, natomiast drugi z gruntu, jakieś 1m od brzegu. Mariusz podaje obydwa żywce mniej więcej w tej samej odległości co ja, tyle, że obydwa z gruntu. Następnie załatwia swoją sms-ową pocztę, wypija dwa piwa, kładzie się na burcie i natychmiast zasypia. Pogoda jest wspaniała, jednak noce są już naprawdę chłodne i trzeba się ciepło ubrać. Czas leci nieubłaganie. Mariusz budzi się natychmiast jak tylko słyszy jakikolwiek szelest lub grzechotkę wolnej szpuli. Tym razem jednak to nie szpula a mój kwok, którego próbuję użyć, ale przy tak wysokiej burcie jest to niemalże niewykonalne. Trzeba klęczeć na kolanach i głęboko się wychylać, żeby jakie takie dźwięki wydobyć. Kiedy z kamizelki zaczynają mi wypadać pierwsze przedmioty daję za wygraną, a przebudzony Mariusz ze zrozumieniem potakuje głową twierdząc, że burta faktycznie zbyt wysoka.
Słońce powoli ginie gdzieś za horyzontem – na wodzie pojawia się pierwsza aktywność ryb, najwspanialszy to czas na wodzie i teraz, kiedy Ebro ożyło, wszystko może sie przydarzyć. Nagle grzechotka wolnej szpuli mojego penna, ot, tak jakby od niechcenia, zaczyna wolno terkotać. Wstaję - łapie za wędzisko i odruchowo dociągam gwiazdę hamulca multiplikatora, najpierw do końca, a potem popuszczam minimalnie. Patrzę uważnie w wodę szukając ziela, które mogłoby spowodować ten stan rzeczy. Przebudzony Mariusz stoi i też patrzy w wodę, grzechotka przyspiesza nieco, to coś małego mówię. Pozwalam rybie odpłynąć nieco, ale kciuk jest w pogotowiu żeby w ułamku sekundy zablokować wolną szpulę. Jestem pewien, że sum nie wie jeszcze, że wisi na haku. Mijają sekundy - nagle gigantyczny zryw. Wędzisko w sekundzie wygina się w pałąk, przerażony Mariusz natychmiast zwija swoje wędki. Sum rusza jak parowóz w stronę zatopionego drzewa. Wiem dokąd ty chcesz, myślę sobie i dociągam hamulec prawie na maxa. Teraz dopiero słyszę jak Mariusz woła: - Janusz! Janusz! Nie jestem w stanie wyciągnąć drugiej wędki – wiszę w zielsku! Sum ciągnie z gigantyczną siłą w kierunku drzewa, plecionka schodzi po centymetrze z osi Penna - dociągam, rozwścieczony sum rusza gwałtownie w lewo, a robi to tak brutalnie, że niemal wywraca mnie, odruchowo puszczam wędzisko i asekuruję się lewą ręką o burtę łodzi. Szczytówka natychmiast zatapia się głęboko w wodzie, a Penn nie oddaje ani milimetra. Coś musi pęknąć myślę i popuszczam minimalnie hamulec. Sum robi kółeczko i nagle opływa przez linę kotwicy i wraca w kierunku łodzi. Nic gorszego nie mogłeś zrobić brachu - myślę. Nagle pojmuję, że sum robi jeszcze coś gorszego: chce przepłynąć pod łodzią, a ja od dłuższej już chwili i tak trzymam wędzisko oburącz już tylko za dolnik. Dociągam kciukiem gwiazdę i staram się za wszelką cenę nie przepuścić suma pod łodzią. Ten jednak jak torpeda, prze pełną parą pod łódź. Opieram lewą stopę o burtę i z całej siły trzymam wędzisko, które wygina się teraz już przy dolniku. Nie mogę dopuścić, żeby wędzisko oparło się o burtę łodzi, bo wtedy zmiażdżone zostaną włókna i kij musi szlag trafić.
Sum jest już po drugiej stronie łodzi ale czuję, że nie jest już w stanie mocniej ciągnąć. Nagle jakby sie zatrzymał, przymurował, stoję oparty stopą o burtę, sum nie popuszcza. Mijają długie sekundy – wieczność cała – sum nie odpływa ani centymetra. Nagle wędzisko zaczyna rosnąć, jest coraz bardziej wygięte, wynurza sie z pod wody także szczytówka!!! Łapię lewa ręka za środek kija i odzyskuję nareszcie kontrolę nad nim. Ok, jesteś mój. Zapalam czołówkę, sum w dalszym ciągu niechętnie pozwala się oderwać od gruntu, ale podnoszę go centymetr po centymetrze. Robi jedno kółeczko, drugie, a przy trzecim wywala się na powierzchnię brzuchem do góry. Mariusz świeci latarką po rybie i nieco przerażony wyszeptuje „słowa zachwytu w wydaniu bardzo męskim”. Teraz wszystko przebiega już szybko. Mariusz! - wołam - dawaj klapsa rybie! Kiedy doholuję ją do burty klaps trafia suma w głowę.Ten odpływa natychmiast – penn jednak nie pozwala na zbyt duży odjazd, drugi klaps, sum nie reaguje już prawie w ogóle. - Ok, trzymaj wędkę, wciągnę go! – mówię. - Nie, Janusz, ja to zrobię! - odpowiada Mariusz.



Świecę w olbrzymi pysk suma i podpowiadam trzęsącemu się Mariuszowi, co ma robić. Łapie suma prawą ręką za pysk, próbuje ciągnąć i patrzy na mnie bezradnie. Dwoma rękami wołam, dwoma!!! Mariusz szuka drugiej rękawicy i przy pomocy zębów udaje mu się ją założyć - sekundy płyną. Nareszcie łapie dwoma rękami rybę za pysk, ale nie jest w stanie jej wciągnąć do łodzi. Nie da rady!Na dnie łodzi leżą moje krótkie spodnie. Owijam nimi rękę i pakuje w pysk suma, następnie na komendę: trzy! cztery! - wciągamy wąchala do łodzi. Uff! Co za ciężar! – gratulujemy sobie nawzajem. Odpoczywamy przy piwku, a następnie mierzymy rybę - ma dokładnie dwa metry. Mierzymy jeszcze raz i jeszcze – zostaje przy dwóch metrach.



Postanawiamy, że łowimy do godziny 2:00, więc przeciągam linkę przez pysk suma, drugą część wiążę do łodzi i ostatkami sił pakuję go do wody. Zwykle, kiedy mam tak dużego suma to wracam i wiążę go do pomostu, żeby rano zdjęcia porobić i rybę w dobrej kondycji wypuścić. Dokładnie wiem, że jak sum odzyska siły będzie nie lada problem z dotaszczeniem go do portu. Po wpuszczeniu suma do wody zarzucamy wędki i przy piwku wspominamy ciężki, acz bardzo krótki hol ryby.
- To nawet 10 minut nie było! - woła Roj.
- To prawda - odpowiadam - ale on poszedł na całość!
- Jestem pełen podziwu do tych Pennów - mówi Mariusz - moje Daiwy (te same, których używa Seba) nie wytrzymałyby takiego naporu ryby, bo to przecież młynki na karpia. Ok! Teraz wszystko jest jasne dlaczego Seba tyle ryb nie utrzymał! Mnie interesowałoby raczej dlaczego on miał tyle brań? – che, che, che! O godz. 2:00 kończymy wędkowanie i zgodnie z umową wracamy do domu. Po złożeniu sprzętu Mariusz podciąga suma przytroczonego do łodzi i stwierdza, że linka jest pusta!!!


Sprytny sum przeszlifował swoimi maleńkimi i ostrymi jak brzytwa ząbkami stosunkowo gruby sznur i wybrał wolność jeszcze przed sesją zdjęciową.


skradziony przed dwoma laty sum

Jest mi przykro, nieco wstyd mi nawet, że nie zastosowałem grubszej linki, ale przecież na tej wisiało już tyle sumów... Trudno. Zresztą jestem już do tego niejako przyzwyczajony. Przypomnę, że poprzedniego dwumetrowca skradli mi w porcie Holendrzy też przed sesją zdjęciową.


Muszę złowić zatem nowego.

Karpiarz







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=568