Spełnione marzenie z dzieciństwa - Szwecja, Asnen 2003
Data: 13-10-2003 o godz. 23:49:43
Temat: Spinningowe łowy


Skandynawia od zawsze była dla mnie legendą. Z zapartym tchem czytałem kiedyś "Wyprawę po królewskiego łososia" Zimeckiego. Śledziłem rzadko w owych czasach pojawiające się na łamach "WW" informacje o łowieniu na dalekiej północy. Zaś o Internecie w Polsce jeszcze się wtedy nikomu nie śniło. Marzenie o wyjeździe - nie tylko na tamtejsze ryby - chodziło za mną od lat, ale będąc dzieckiem w nauczycielskiej rodzinie, zdawałem sobie doskonale sprawę, że całowakacyjny pobyt w domku z dykty w okolicach Augustowa - to i tak więcej niż to, na co mogli sobie pozwolić inni.



Jednak dzięki Rodzicom, mogłem realizować swoją młodzieńczą pasję, bez poczucia bycia gorszym od innych wędkarzy. Zawsze bowiem dbali, na miarę swoich możliwości, aby niczego mi nie brakowało. Zaś gwiazdkowe prezenty - zielono-białego Tokoza, Rexy, w których od spinningowania wyrabiał się aluminiowy sworzeń w rączce i "Wędkarstwo jeziorowe" z autografem Andrzejczyka pamiętam do dzisiaj. Wtedy cieszyły tak po prostu, dzisiaj - chociaż tkwią gdzieś w worku ze starociami - cieszą sentymentalnie. Czasami były to jedyne poważne prezenty pod choinką, obok drobiazgów wymienianych między sobą przez Rodziców wraz z karteczkami. Na tych karteczkach napisane było, co sobie kupią, kiedy tylko uda się odłożyć pieniądze.

Czas mijał, świat się zmieniał, hobby i marzenia pozostały. Opuściłem rodzinne gniazdo i przechodząc na własny rozrachunek, przy zawodzie odziedziczonym po Tacie, bardziej dbałem o codzienność, niż planowałem zagraniczne wędkarskie eskapady. A to nie było środków, bo trzeba było ponosić koszty układania sobie życia. A to znowu brakło czasu, kiedy przyszły obowiązki wspólnika w firmie. Podróżować mogłem tylko palcem po jednej z niezliczonych map. Kupiłem chyba wszystkie możliwe przewodniki. Przesiedziałem wiele nocy przeglądając zasoby sieci i rozmawiając na czacie z tymi, którzy byli na północy.

Każdy z nas, kiedy spojrzy wstecz na swoje życie, kiedy głębiej zastanowi się nad jego sensem i gdy nabierze odpowiedniego dystansu, dostrzega rzeczy, które chętnie by zmienił. Istnieje znana nie tylko w świecie komputerów zasada, że jeżeli coś może pójść źle to na pewno pójdzie. I inna, że kiedy to coś pójdzie jednak dobrze, to potem okazuje się, że lepiej by było, żeby w ogóle nie poszło. Tak jest i u mnie. Wiem, że dzisiaj pewnych rzeczy bym nie zaczynał, innych bym nie kończył. A najchętniej wszystko zmienił. Rzeczywistość jednak nie pozwala kierować tym co było. Pozwala tylko mniej lub bardziej dokładnie zakładać co będzie. Dlatego niechętnie wracam pamięcią do czasu, gdy rodzinne ścieżki pobiegły w przeciwnych kierunkach, i do dni, w których padło wiele gorzkich, bolesnych i niezasłużonych pewnie słów.

Telefon od Taty bardzo mnie zaskoczył. Wczesną wiosną proponowałem mu wyjazd do Szwecji na ryby, których tak naprawdę nie łowi. Chciałem przede wszystkim, aby odpoczął od codziennych zmartwień. Dość długo się wahał, wreszcie pod warunkiem, że nie będzie przymusu łowienia i pływania łódką, zgodził się na wspólny wyjazd. Nie da się opisać radości, kiedy ma się poczucie odzyskiwania tego, co wydawało się już bezpowrotnie stracone. W głowie kotłowały się myśli i wracały obrazy z dzieciństwa. A to męskie wypady na narty i wieczorne piwo "U Kubika" w Wiśle. A to wyjazd na grzyby, kiedy to będący z nami Darek ze złością cisnął kubłem, bo nie mógł znaleźć gąsek, a my mieliśmy po wiadrze. To znowu radość Taty z przypadkowo złowionego, wielkiego leszcza na pomoście u starego Lutka nad Studzienicznym.

I wreszcie stało się. 13 czerwca tego roku wyruszyliśmy wraz z organizatorem wyprawy - Kubą - w kierunku Gdyni, aby następnie popłynąć promem do Karlskrony. Ileż obaw towarzyszyło temu wyjazdowi. Nie dość, że trzynasty i piątek, to już z daleka było widać, że na morzu jest dość silny wiatr. Odprawę i okrętowanie pamiętam tak sobie - piorunująca dawka Aviomarinu zrobiła swoje. Mimo to nie mogłem spać w nocy, a kiedy wreszcie zasnąłem, obudziło mnie walenie kołatką do drzwi. W oknie kabiny ujrzałem krainę, za którą tak bardzo tęskniłem od dzieciństwa. W której zakochałem się nie widząc jeszcze i nie znając jej. Surowa, dzika, pełna lasów i jezior Szwecja.


Ten 10-piętrowy budynek, pod którym stoi TIR, to prom Stena Baltica - fot. Esox

Podróż promem okazała się znacznie bardziej przyjemna niż wynikałoby to z oczekiwań i opowieści, krążących wśród znajomych. Wygodna, klimatyzowana kabina, sporo atrakcji na pokładzie, w zasadzie jest co robić przez całą noc. A że buja? Musi bujać, ale bujanie to nic. Jak straszył mnie Kuba tuż przed wypłynięciem: "Esiu - zobacz jaki poobijany dziób ma ten prom. Pewnie ta opuszczana platforma też jest nie bardzo szczelna. A już nawet nie myślę, gdzie on ma środek ciężkości".

Są jednak plusy promowej podróży. Jeden z nich to żarcie. Jest ono co prawda cholernie drogie, ale jest też cholernie smaczne. Kolacja na promie kosztuje od osoby około 70 zł. W ramach tej opłaty mozna jednak czerpać ze szwedzkiego - zarówno w przenośni jak i sensu stricte - stołu bez ograniczeń. A dań tam bez liku, ze świeżo uwędzonym łososiem na czele. Ponadto z przekąsek wielka obfitość sałatek, wędlin, ryb. Kilkanaście dań gorących do wyboru. W przypadku promu Stena Baltica szef kuchni serwuje osobiście specjały obiadowe danego dnia. Są też różne desery, z których nam przypadł do gustu mus czekoladowy. Za napoje i napitki alkoholowe wnosi się oddzielną opłatę, a że na wszelki wypadek wolałem uśmierzyć swój błędnik dodatkowo dawką dwóch setek Absoluta, owa opłata nie była wcale niska.

Na promach Stena Line są też sklepy wolnocłowe, ale nie ma co się nastawiać na tanie zakupy. To sklepy dla Szwedów, gdzie alkohol kosztuje majątek. Dla nas to ceny normalne lub minimalnie niższe od tego, co mamy w kraju. Okazją są tylko promocje. Kiedy płynęliśmy do Szwecji obejmowały one gin Gordon's i potwornie drogi, ale bardzo ceniony przez smakoszy, dwuskładnikowy likier Sheridan's. My kupiliśmy sobie kilka win do ryb. Podziękowaliśmy jednak za cokolwiek podłe, promocyjne wina Torres i Two Oceans, sięgając po normalnie wycenione, ale za to smaczne chilijczyki.

Śniadanie na promie kosztowało coś koło 40 zł i też było bardzo smaczne. Ot taki standard z trzygwiazdkowego hotelu. Kiedy dopijaliśmy kawę, prom podchodził akurat do nabrzeża i chwilę potem umożliwiono zejście na pokład samochodowy. Czekała na nas kontrola graniczna i celna. Stanęliśmy więc karnie w kolejce. Na odprawie celnej dobrze jest wyeksponować gadżety wędkarskie i futerały od wędek. Kiedy Szwed widzi, że przyjechaliśmy "fishing" - od razu uśmiecha się od ucha do ucha i życzy udanego pobytu. W zasadzie przy kulturalnym zachowaniu i umiejętności płynnego porozumienia się po angielsku, odprawa przebiega bezproblemowo i bez krępujących pytań.

A owe krępujące pytania, wynikające z regulacji prawnych, dotyczyć mogą detali pobytu, zasobności portfela (formalnie wymagane jest 500 SEK - czyli około 250 zł na każdy dzień pobytu lub karta kredytowa), a także przewożonych dóbr. Przez granicę - oprócz rzeczy oczywistych - nie wolno bowiem przewozić nabiału, ziemniaków (?) a także mięsa i jego przetworów, jeżeli nie są zamknięte w hermetycznych opakowaniach. Myśmy za namową notorycznego przemytnika Kuby szmuglowali masło, bo Szwedzi mają tylko solone i niezbyt smaczne. Nie warto brać serów i jajek - bo są niewiele droższe niż u nas, a dużo lepsze. Pozostałe ceny są dość przykre, dlatego bazowe zapasy żywnościowe dobrze jest wziąć z kraju.

Po odprawie ruszyliśmy zatankowanym do pełna jeszcze w kraju samochodem, bardzo wygodną i mało uczęszczaną drogą w kierunku oddalonego o 100 km jeziora Asnen. To, co rzuciło się nam natychmiast w oczy to sterylna niemal czystość zarówno miejsc dostępnych publicznie jak i znakomitej większości terenów prywatnych. Jedynym śmieciem, który dostrzegliśmy na poboczu, była puszka po piwie... "Okocim Mocne".

Po niedługim czasie byliśmy już w Klacklingen, nad jeziorem Asnen. Ze wstępnej rozmowy dowiedzieliśmy się, że nasi poprzednicy nie pozostawili po sobie dobrego wrażenia na gospodarzach i ich sąsiadach. Do tego stopnia, że na terenie zabudowań po drugiej stronie szosy pojawiła się tablica z napisem po polsku "Uwaga - zły pies!". Sprawę w miarę szybko wyjaśnił stos butelek po wódce, który pokazali nam gospodarze, z nieśmiałym pytaniem, czy my też tak planujemy. Dowiedzieliśmy się, że nasi trunkowi poprzednicy wywieźli ponoć około 160 mrożonych sandaczy a oprócz tego szczupaki i węgorze. A nad wodą pozostawili śmierdzące cmentarzysko ryb. Szczęki opadły nam na świeżo ścięty trawnik. I to wcale nie z podziwu.

Wreszcie przyszedł czas na pierwsze wędkowanie. Pierwszy kontakt z wodą, której całkowita powierzchnia jest kilkakrotnie większa od Śniardw. Wydawać by się mogło, że nic prostszego - odpalić silnik, dodać gazu i pruć granatową toń w drodze na łowisko. Jednak już na odcinku pierwszych 100 metrów wpakowaliśmy się na kamienną mieliznę, co kończyło się awaryjnym wybiciem silnika i odgłosem szurgotania dna łodzi po skałach. Ten odgłos towarzyszył chyba każdej kolejnej wyprawie, podobnie jak "shallow alarm" w echosondzie. Szybko zrozumieliśmy dlaczego śruby silników obudowane są metalowymi obręczami.


Jezioro Asnen - woda, las i niezliczone skalne wysepki - królestwo ptaków - fot. Esox

Pierwszy dzień był, jak się później okazało, najlepszym dniem naszych szwedzkich połowów. Przynajmniej jeśli chodzi o wielkość ryb. Już w pierwszym kwadransie łowienia, na czerwono-szary, 11-centymetrowy wobler Kamatsu miałem branie, zaś po niezbyt długim holu przy łodzi pokazał się metrowiec. Niestety emocje wzięły w górę i to zarówno po mojej stronie, jak i po stronie Kuby. Ja zbyt szybko podprowadziłem pełną sił rybę do podbieraka, zaś Kuba jeszcze szybciej próbował ją podebrać. Ostatecznie podebrał tylko wobler, a zadowolony takim obrotem sprawy szczupak pomachał nam na pożegnanie ogonem, ochlapując wodą od stóp do głów.

Porażkę zniosłem godnie, bowiem tak naprawdę nie była to żadna tragedia. Wszystkie większe ryby i tak wypuszczaliśmy, pozostał jedynie niedosyt z powodu braku pomiaru. Wydawało mi się bowiem, że szczupak był moim rekordowym. Zanim jednak zdążyłem ochłonąć po emocjach związanych z holowaniem okazu, wędka Kuby wygięła się potwornie, a po chwili przy łodzi pojawiła się niewiele mniejsza ryba. Odwaliłem fuchę podbierakowego zgodnie z kanonami sztuki i po chwili Kuba mógł się cieszyć ze swojego trofeum.


"Goooba - jest siupaka!" - jak mawiał nasz szwedzki gospodarz - fot. Esox

I tak, na trolowaniu, a także rzadszym klasycznym spinningowaniu, upłynął nam ten dzień, jak i następne. Brania były bardzo zmienne i chociaż echosonda pokazywała przepiękne obrazy, największe ryby odmawiały współpracy. Wreszcie zdarzyło się, że na wędkarską wyprawę wypłynął i Tata. Oddałem mu swój spinning i ściskałem kciuki, żeby coś złowił. Choćby małego, ale pierwszego w życiu szczupaka. Na spełnienie tego życzenia nie trzeba było długo czekać. I nie zapowiadało się na to, że ten pierwszy będzie mały. Po wyłączeniu silnika ryba obróciła łódkę swoją siłą. Mimo kilku błędów w trakcie holu szczupak znalazł się wkrótce na pokładzie, zaś Tacie ciężko było uwierzyć w to, co tak szybko się stało. Miał swojego pierwszego szczupaka, który mierzył ponad 80 cm i - jako okaz - wrócił do wody.


Tata, ochrzczony bojowo "Kiełbikiem", złowił tego oto, pierwszego w swoim życiu, szczupaka - fot. Kuba

W trakcie całego pobytu mieliśmy bardzo zmienną pogodę. Rano było bezchmurnie i słonecznie, zaś w południe słońce paliło niemiłosiernie (22-24 stopnie C) i można było rozebrać się do kąpielówek. Po południu wzmagał się wiatr, chmurzyło się, a kiedy słońce zachodziło za ścianę lasu, panował dokuczliwy chłód (8-13 stopni C). Momentami mieliśmy sztormową pogodę, co skutecznie eliminowało mnie z łowienia ze względu na towarzyszące temu bóle głowy. Zaskoczeniem był jednak dla mnie fakt, że nad wodą nie było specjalnie dużo komarów. Ot taki mazurski standard. To, co naprawdę dawało się we znaki, szczególnie w okolicach niezliczonych skalnych wysepek, to gzy we wszelkich odmianach.


Wyspy, wysepki i podwodne głazy - codzienność na Asnen - fot. Esox

Te same wysepki, szczególnie te większe i porośnięte lasem, biły wieczorem ciepłym powietrzem, przesączonym charakterystycznym, północnym, żywicznym zapachem. Niektóre z wysp otoczone były bojami, a na brzegu znajdowały się tablice informacyjne. Oznaczało to, że teren jest szczególnie chroniony przyrodniczo, zazwyczaj ze względu na gniazdowanie rybołowów. Kolor boj i tablic stanowił informację dla wędkarza, odnośnie tego, kiedy i jak daleko od wyspy może wędkować.

Bywały w trakcie naszej wyprawy chwile, kiedy wędkowanie schodziło na drugi plan. Kiedy dokuczały nam warunki pogodowe wyruszaliśmy do oddalonego o około 40 km Vaxjo (czyt. Weksze). Jest to średniej wielkości miasteczko, w którym obok hipermarketu, cel naszej wędrówki stanowił sklep wędkarski (przy okazji dowiedzieliśmy się, że przy płatności kartą kredytową w Szwecji wymaga się od obcokrajowców okazania paszportu).


Ojciec i syn przed wędkarskim sklepem w Vaxjo - fot. Kuba

Naszą dumę narodową połechtał fakt, że jednym z najlepiej wystawionych tam produktów były polskie woblery Salmo - przede wszystkim jerki Fatso i Slidery. Nie omieszkaliśmy podpytać sprzedawcy - notabene jednego z bardziej znanych, szwedzkich wędkarzy - o skuteczność tych przynęt. Ocenił ją wysoko, szczególnie w odniesieniu do Sliderów. Być może dlatego ceną gietrzwałdzkie woblery pobiły na łeb Rapale. Niektóre modele fińskiego potentata można było bowiem kupić w promocji po cenach nieznacznie niższych niż w kraju. W ogóle asortyment przynęt spinningowych był wielki. Same woblery zajmowały wysoką, długą ścianę sklepu. Na drugiej wystawiano błystki, wśród których nie zabrakło polskich Kongerów.


Kawałek ściany z woblerami w sklepie wędkarskim w Vaxjo - fot. Kuba

Bez wahania uzupełniłem swoje wędkarskie pudło dużymi przynętami. W szwedzkich realiach, a szczególnie na Asnen, przy połowie szczupaków sprawdzały się głównie duże woblery. I wbrew pozorom wielka przynęta nie zawsze zwiastowała wielką rybę.


Oj, głodny był chyba ten koleżka - fot. Esox

Któregoś dnia, obserwując ataki drapieżników na stada drobnicy, postanowiliśmy zapolować na okonie. W pierwszym momencie nie było to takie proste, bowiem ryby aktywnie się przemieszczały i łowienie ich inną metodą niż trolling było dosyć trudne. Szybko jednak odnaleźliśmy sposób na połów pasiastych rozbójników. Sukces gwarantowało odnalezienie górki, bądź niewielkiej skalnej wysepki, która przynajmniej z jednej strony miała uskok na 2-3 metry głębokości. Ot taki mikroszelfik, często jeden z tych, na których wcześniej z łomotem osiadała łodka.


Głazik - niespodzianka. Jeszcze lepsze były te, kryjące się tuż pod lustrem wody - fot. Esox

Jeżeli wobler lokowany był precyzyjnie pod skałką, niemal natychmiast następowało uderzenie okonia. Często za przynętą szło całe stado ryb. Nie było dużym problemem złowienie w kwadrans kilku solidnych okoni, powyżej 35 cm długości. Największą jednak, ponad 40-centymetrową rybę złowił Kuba z trollingu.


Goooba i abborre - fot. Kiełbik

Co do przynęt, najskuteczniejsze na szwedzkich wodach, przy połowie okoni, okazały się:
- Rapala Jointed Shad Rap - 5 i 7-centymetrowe, szare, zielone,
- Rapala Tail Dancer - 7 i 9 cm - w różnych kolorach,
- Rapala Magnum - 7 cm - kolor Fire Tiger,
- małe obrotówki, głównie Mepps Aglia Long 2, z czerwonym hologramem.

Szczupaki brały głównie na przynęty trollingowe, a w szczególności:
- Salmo Pike - 16 cm - pływający z małym sterem na wody do 3 metrów głębokości,
- Dorado Invader - 9 cm - pływający "patriota" i "okoń" na wody do 6 metrów głębokości,
- Salmo Perch - 12 cm - pływający, w kolorach HP i GT, na wody do 4 metrów głębokości.

Były także brania na wahadłówki. Całkowicie zignorowane natomiast zostały gumy.


Trolling - nasz chleb powszedni - fot. Esox

Patrząc na kolory woblerów niemal zawsze przypominałem sobie spostrzeżenia odnośnie kolorystyki szwedzkich budynków. Jakoś tak machinalnie i na zasadzie kontrastu. O ile w pudle z przynętami mieniło się od barw, o tyle 80% budynków na szwedzkiej prowincji, pomalowanych jest na bordowo, z białymi obramowaniami okien i drzwi. I nieważne, czy jest to dom mieszkalny, domek campingowy, stodoła, czy buda dla psa. 15% to budynki pomalowane na żółto-biało, zaś 5% to przybytki zazwyczaj bogatszych obywateli, którzy zamiast tradycyjnie pomalować dom, użyli sidingu, albo klinkieru. Takie budynki, ukryte wśród zieleni było też widać w miejscu, które odwiedzaliśmy łowiąc sandacze.


Sandaczowisko - fot. Esox

Sandacze w Asnen mają dziwne zwyczaje. My odkryliśmy je przypadkiem, kiedy fatalna pogoda nie pozwoliła na dopłynięcie do właściwego łowiska, zwanego Naknalsfjorden. Zmuszeni zostaliśmy do trollingu w płytkiej (do 3 metrów), mulistej zatoce. I oto okazało się, że licznie występują w niej sandacze. Nie było wśród nich okazów, ale sztuki "konsumpcyjnej" wielkości trafiały nam się dość często. Kilka z nich zabraliśmy nawet do kwatery, aby rozkoszować się wybornym smakiem tych doskonałych ryb.


Kuba fachowo wypinał małe ryby jeszczw w fazie holu - fot. Esox

Najskuteczniejsze sandaczowe przynęty - jak to bywa - odkryliśmy przypadkiem. Kuba założył wobler, który w kraju zupełnie się nie sprawdził, zaś ja powiesiłem na plecionce Rapalkę, którą ktoś mi kiedyś wcisnął w prezencie, bo nie gustował w takiej kolorystyce. Cecha wspólna - przynęty były niewielkie i w jaskrawych kolorach. A dokładnie:
- Salmo Minnow M7SDR - kolory: CMD, GMO, SMD,
- Rapala Magnum 7 cm, tonąca, w malowaniu FT.


Gos (czyt. gjus) - fot. Kuba

I tak, ani się spostrzegłem, tydzień laby, czas sowitego wędkarskiego popasu, minął. Pomału trzeba było się zbierać, a przed podróżą nie nastrajał nas optymistycznie fakt, że telewizje satelitarne donosiły o silnym sztormie na Bałtyku. Wyruszyć musieliśmy z dużym wyprzedzeniem czasowym, bowiem w Szwecji należy dość ściśle przestrzegać przepisów drogowych. Przekroczenie prędkości o 20 km/h kosztuje 2000 SEK, czyli około 1000 zł. Poważniejsze wykroczenia grożą dużo większą karą, do aresztu za piractwo drogowe włącznie. Bywa, że szwedzkie sądy nakazują wpłatę grzywny w wysokości wielokrotności pensji sprawcy. Pewnie dlatego - jak głosi miejscowa ludność - jeden z najwyższych mandatów karnych zapłacił będący w Szwecji z wizytą prezes Nokii.

W trakcie pobytu w Szwecji, przy okazji zakupów w Vaxjo, zdarzyła nam się pewna dziwna historia, o której muszę wspomnieć. Otóż po podliczeniu zakupów przy kasie uprzejmy kasjer podał nam kwotę do zapłaty. Ileś tam "kronar". Podawanie ceny zakończył jednak zwrotem "huj, ty huj". Pewnie ziomuś - pomyśleliśmy - tylko dlaczego on tak na nas do cholery klnie? Okazało się, że końcówka rachunku wyniosła 77. I tak właśnie ciekawie brzmi to po szwedzku.

I na tym kończy się ta relacja, a przynajmniej jej reporterska część. Na oddalające się, szwedzkie, skaliste wybrzeże zerkałem z pokładu promu z żalem i zalążkiem tęsknoty. Ale też z uczuciem spełnienia największego marzenia z dzieciństwa, a wraz z nim kilku innych. Jak pewnie zauważyliście - wstęp do tej opowieści był dość długi, osobisty, a dla zainteresowanych samym połowem i jego okolicznościami - niezbyt interesujący. Niemniej bez tego wstępu trudno by było zrozumieć czym była dla mnie wycieczka do Szwecji.


Wrócimy tam - fot. Esox

Jedno jest pewne - wyjazd z Tatą był czymś więcej niż wspólnym łowieniem. W tym roku bowiem wystarczył zaledwie jeden tydzień, aby oboje Rodzice zostali rzuceni przez los na kruchą jak samochodowa szyba granicę życia i śmierci. W obliczu tego, wszystko co nas dzieli, schodzi na drugi plan. Z pokornie schyloną głową i wdzięcznością za cud, zapomina się o wszelkich zadawnionych urazach. Zaś osobista podróż do marzeń z dzieciństwa, do skandynawskiej legendy, nabiera zupełnie innych znaczeń. Dlatego wierzę, że jeszcze nam się uda wyjechać. Że to nie był ostatni raz. Że na pokładzie naszej łodzi znowu zawitają gadda, abborre, gos. Dziękuję Ci Tato, że tam ze mną byłeś. Jestem Ci winien to podziękowanie i pewnie doskonale wiesz, że wyrażam je nie tyle za dofinansowanie wycieczki, co za Twoją obecność.

Esox

P.S. Nie sposób też zapomnieć o podziękowaniu dla Kuby, który był głównodowodzącym całej imprezy i w tej roli spisał się świetnie. Zgodnie z naszą rozmową, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, widzimy się na Asnen w czerwcu.







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=548