Jarekk na dorszach
Data: 02-10-2003 o godz. 14:49:16
Temat: Morskie opowieści


A oto moje pierwsze i chyba jeszcze bardziej ekstremalne, doświadczenia. Była już połowa marca i ciągle zbyt mocno wiało by wypłynąć. Codziennie ok. 13.00 szyper otrzymywał 24-godzinną prognozę i w chwilę potem telefon od nas. Nic jednak nie dało się zrobić, trzeba było siedzieć na walizach i czekać na zlitowanie stada niżów przewalających się jeden za drugim przez Bałtyk.



Po dwóch tygodniach, gdy już zaczynałem wątpić czy uda mi się kiedykolwiek spróbować dorszowania, dostaliśmy sygnał, że jest szansa wypłynąć. Żadnych gwarancji, a jedynie przypuszczenie, że pogoda może się jutro poprawić. Oczywiście nie wytrzymaliśmy. Po godzinie byliśmy już upakowani do samochodu. Małe zakupy, siedem godzin nieco szalonej jazdy i nareszcie wymarzona i niesamowicie pusta, przedsezonowa Łeba. Dowodził nami kolega, weteran dorszowania. On też zarządził, że dwóch się kwateruje, a dwóch śpi w aucie na nabrzeżu. Dawało nam to możliwość zajęcia całej rufy. Było grubo po północy więc do rana nawet się nie zdrzemnąłem - za dużo emocji. Kuter czekał dość długo na pozwolenie wyjścia z portu, nadal dość mocno wiało. Prognozy były jednak optymistyczne i w końcu ruszyliśmy.

Tuż po wyjściu za portowe falochrony spotkała nas kilkumetrowa przybojówka. To wielka, długa fala, przypominająca wały wodne. Powstaje, gdy morze "siada" po sztormie. Kuter jest przy tej fali jak dziecinna łódeczka. Długo wspina się pod górkę, by potem gwałtownie opaść kilka metrów w dół. Fantastyczna zabawa. Jak na wielkiej huśtawie w lunaparku. Płynęliśmy tak półtorej godziny. Początkowe przerażenie, że te fale są znacznie wyższe od naszej łajby zaczynało ustępować. Zaczęło wiać mocniej, temperatura ledwo ponad zero stopni, a do tego mocno dawał się we znaki marznący deszcz. Zrozumiałem po co kupiliśmy pięć kilo soli. Bez tego nie byłoby szans na poruszanie się po zamarzającym pokładzie.

Towarzystwo zaczęło chorować. Oczywiście żaden ze starych wyjadaczy nie miał choroby morskiej, a jakże. Jednemu zaszkodziły wczorajsze pierogi, drugiemu przeszkadzał dym z komina, a trzeci trafił na jakąś wódkę podrabianą, a do tego nie mógł już patrzeć jak reszta rzyga. Ja, jako nowicjusz nawsuwałem się Aviomarinu i miałem gdzieś te problemy. Obok nas (na morzu obok to znaczy jakieś pół kilometra) przepływał wielki rosyjski kontenerowiec, gdy szyper wykonał zwrot i zatrzymał naszą łódkę. Byliśmy na łowisku. W tym momencie przeraziłem się nie na żarty. Fale wywołane przez ruski statek nałożyły się na te co to już były wcześniej, nasza łódka ustawiła się bokiem i zaczęło bujać na boki niemiłosiernie. Po pokładzie przewaliło się wszystko co nie było zamocowane, za burtę poleciały skrzynki, bosak i jakieś drobiezgi. Ja w tym czasie, pomimo nawoływań "kierownika wyprawy" żeby łowić, z całych sił trzymałem się barierki, mając przed oczami raz zachmurzone, sine niebo, a raz morską kipiel. Przechyłomierz w sterówce pokazał wówczas ponad 45 stopni. Wędkę trzymałem pod pachą i zanim udało mi się zarzucić zarobiłem pilkerem w czoło. Przed poważniejszym urazem uratowała mnie gruba czapa. Moja torba z ciepłymi ciuchami przeturlała się przez pokład i po chwili zaczęła sączyć herbatą z robitego termosu. Nie bacząc na takie drobiazgi zacząłem jednak łowić. Nawet nie wiem czy przynęta dotknęła dna, po wyjęciu okazało się, że na wędce dynda kilowy dorsz. To była jedna z pierwszych ryb tego dnia. Bujało coraz bardziej. Łagodna i długa fala przybojowa zamieniła się w ostrą, spienioną falę sztormową. Kuter już nie huśtałł się jak porządny, morski statek, lecz rzucany był we wszystkich kierunkach.

Minęły zaledwie dwie godziny wędkowania, a z łowisk spłynęły wszystkie kutry. Powodem była oczywiście choroba pasażerów. Nasz szyper dzielnie nas katował nadal. Kolega się nie mylił ..."to wyjątkowo uparty szyper, on bez ryby nie wraca". O to czy zawsze wraca z kompletem pasażerów nie pytałem. Warunki stawały się nieznośne. Zaczął padać mokry śnieg, wiało już bardzo mocno, wyglądaliśmy jak bałwany. Podczas przechodzenia na kolejne łowiska zdarzało się, że przez pokład przewalały się spienione fale. Ekipa Szczeciniaków, okupująca dziób kutra, straciła w ten sposób wszystko co miała. Do morza wróciły złowione dorsze, wraz z ciuchami, żarciem, i wielką skrzynią przynęt morskich. W tym czasie miałem już kilka ryb i chyba zaczynałem już rozumieć o co chodzi w tej zabawie, gdy dostaliśmy wezwanie do powrotu ze względu na pogarszające się warunki. Znowu półtorej godziny jazdy, gdy wbrew prawom fizyki, logiki i zdrowemu rozsądkowi, nasza łódeczka utrzymywała się na powierzchni. Klimatu dopełniła zapadająca gęsta mgła i informacja nadana przez radio, że w pobliskim Władysławowie właśnie poszedł na dno kuter rybacki. Gdy dopłynęliśmy miałem ochotę dać buziaka w asfalt nabrzeża, a na nieruchomym podłożu z trudem utrzymywałem równowagę pomimo całkowitej trzeźwości.

Takich warunków nie miałem już nigdy. Szczęście do huśtawki nigdy mnie jednak nie opuszcza. Pamiętam młodego człowieka na którejś z późniejszych wypraw. Stał, uczepiony z całej siły relingów, w oczach przerażenie. Panie, a szyper to wie co robi ? ...chyba nam nic nie grozi ? - zagadał i widząc moje zdiwienie dodał - bo ja już szósty raz jestem na morzu i jeszcze nigdy tak nie bujało. Wtedy na dobre mnie rozbawił. Właśnie uświadomiłem sobie, że to też jest moja szósta wyprawa i jeszcze nigdy morze nie było takie spokojne.

Na morzu łowi się dość dużo, a ryby są zabierane. Dekompresja powoduje, że wypuszczanie nawet małego dorsza mija się z celem. Po kilkudniowej wyprawie, a z racji odległości moje wyjazdy trwają 2-4 dni, przywożę ok. dziesięciu kilogramów dorszowego fileta. To wystarcza, by na wiele miesięcy napełnić zamrażalnik. Nie jest jednak celem samym w sobie. Na morze jadę raz, dwa razy w roku. Jest to zazwyczaj sposób na odreagowanie po finezyjnym łowieniu na górskich, po paproszkach, mini woblerkach, super cieniutkich żyłeczkach i delikatnych szczytówkach. Nie ma przyjemniejszego uczucia niż ból rąk po serii ciężkich holi, wysmaganie wiatrem, słoną wodą i słońcem. Wtedy odkrywasz, że morze to coś więcej niż kocyk na plaży i zbieranie muszelek, a zmęczenie mija na tyle szybko, że po kilku dniach już zaczynasz planować kolejną wyprawę.

Jarekk



Tekst Jarka pojawił się jako komentarz do opowieści o łowieniu dorszy Orzecha. Jest jednak na tyle obszerny i ciekawy, że postanowiliśmy udostępnić go jako artykuł, w nadziei, że Jarekk się nie pogniewa. - przyp. Redakcja



Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=539