Ryby z piachu
Data: 24-09-2003 o godz. 08:15:00
Temat: Nasza publicystyka


Mało kto ma takie szczęście, że może wybrać sobie miejsce zamieszkania. Jeśli o mnie chodzi wolałbym zamieszkiwać na Kaszubach, czy też Mazurach. Gdzie nie rzucisz kamieniem - trafisz w jezioro. Ale przyszło mi żyć w Bolesławcu i zmuszony jestem cieszyć się tym, co mam. Opowiem wam, co u mnie w "wodzie piszczy". Temat dotyczył będzie... piasku. Zapytacie: a gdzie woda? Spokojnie - woda też się pojawi w tej opowieści.



Właściwie nie powinienem narzekać. Co prawda, na Dolnym Śląsku nie ma oszałamiających akwenów i można nawet powiedzieć, że jest ubogi w H2O, to jednak w mojej okolicy wodoru z tlenem nie brakuje. Bolesławiec zbudowany został nad Bobrem, który na tym odcinku oficjalnie uznawany jest za rzekę nizinną. Rzeka naniosła nieprzebrane ilości kwarcu, tworząc jedną, wielką piaskownicę. Kruszec stał się już w latach 60-tych ubiegłego wieku wielce atrakcyjnym materiałem dla firm budowlanych, które rozpoczęły jego eksploatację, dzięki czemu powstały na tych ziemiach pierwsze "dołki". Dziś w promieniu 30 kilometrów jest ich kilkadziesiąt, a w samym obrębie miasta naliczyłem ich aż 5. Od małych po całkiem spore (m. innymi: Stara Oleszna - 121 ha, Krępnica - 45 ha, Rakowice - 161 ha). Większość już nie jest eksploatowana, lecz są też miejsca, gdzie dopiero eksploatacja się rozpoczyna. Gdy zsumowałem powierzchnię tych zbiorników wyszło mi, że i w Suwałkach nie powstydziliby się tylu hektarów wody.


Wędkujący na zbiornikach zaporowych, bądź większych rzekach, widząc "pojezierze bolesławieckie" nie uwierzą, że woda może być tak czysta. Jedynie tam, gdzie powstały naturalne kąpieliska jest ona zmącona, lecz nie można powiedzieć, aby była zanieczyszczona. Niechlubnym wyjątkiem jest jedynie zbiornik, spełniający rolę miejskiego kąpieliska, gdzie tabuny Bolesławian okupują go dzień i noc. Z racji braku toalet, woda stała się "znakomitym" miejscem do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Woda o konsystencji dobrej, wojskowej grochówki nie nadaje się raczej do wędkowania, ale za to do kąpieli jak najbardziej. Bynajmniej, jak zauważyłem, mało komu to przeszkadza. Ze wszystkich zapełnionych wodą dołów pożwirowych, kilka dzierżawionych jest przez PZW. Zarybiają. A jakże! Cysterna lub dwie małych karpi sprawiają, że działacze w poczuciu "dobrze spełnionego obowiązku" idą na piwo, a pół Bolesławca urządza sobie zawody pod hasłem: „i żywy stąd nie wyjdzie nikt”. Nim ostatnie łuski opadną, towarzycho znika i nad wodę znów powraca spokój.


Ale tych żwirowni „pod opieką” jest stosunkowo niewiele. Najczęściej są one pozostawione same sobie, a „działaczem”, który je zarybił jest sam Bóbr. Robi to za darmo i co ważne - skutecznie. Zbiornik od rzeki oddziela najczęściej zaledwie niewysoki wał, toteż powodzie, a nawet większe przybory powodują mieszanie się wód. Bywa, że rzeka „zabierze” spore ilości ryb , ale nierzadko hojną ręką rozdaje to, co zagarnęła wcześniej z np. stawów, czy spustu Pilchowic. Często daje też coś od siebie. Świadczą o tym potężne klenie i jazie, które bezczelnie pływają pod powierzchnią. A po sławetnej powodzi w 1997 mój znajomy - ku swemu zdziwieniu - zamiast jakiego leszcza, wyjął ....brzanę (zbiornik Podkowa).

Gdy się przeprowadziłem z Lubania do Bolesławca, próbowałem wśród tubylców zasięgnąć języka. Najczęściej padało: „Panie, tu każda ryba jest”. W ogóle zauważyłem, gdy pytam się miejscowego o rybostan i bez względu na to, czy to nad morzem, czy w górach, pada sakramentalne: „każda”. Z reguły już po kilku wypadach tę „każdą” reprezentuje płoć i leszcz podparty okoniem. Jednak w bolesławieckich żwirowniach pluska się rzeczywiście wiele gatunków. Wspomniane już klenie najbardziej rzucają się w oczy podczas słonecznej pogody. Jazi, których jest trochę mniej należy się spodziewać w zbiornikach połączonych na stałe z Bobrem (np. we wsi Rakowice). Pospolitych leszczy i płoci jest pełno wszędzie. I niemal we wszystkich zbiornikach, ich rozmiary budzą u łowcy pożądanie. Na przykład w takiej jednej, trochę zapomnianej przez "rybołowów" namierzyłem niemal kilowe płocie (średnio po 35 cm). Brały przeważnie tylko w nocy. Swoimi odkryciami pochwaliłem się autochtonowi. Następnym razem skubnięć jak na lekarstwo. Zbiornik jest malutki i bardzo płytki. Jak się później dowiedziałem, drygawica zrobiła swoje. Aby nie było niedomówień poprawiono prądem, dociągniętym z koparki do żwiru. Ten, który mi to mówił, też do tego rękę przyłożył. Duma go rozpierała, gdy opowiadał, jak to fajnie tak sobie połowić. Wędka? E tam, nie będzie się babrał w robakach...


Dużych karpi i amurów nie łowię. Raz, że nie mam odpowiedniego sprzętu, dwa, że nie mam cierpliwości. Ale z tego, co wiem, wody wokół Bolesławca obfitują w okazy tych ryb warte już fotki. Świadczyć o tym może fakt, iż każdego lata zjeżdża się tutaj kilka ekip karpiarzy z Lubuskiego. Pod Zieloną Górą wszelakich jezior dostatek, a oni tarabanią się tutaj. Łażąc ze spinningiem kilka razy widziałem, jak siłują się z jakimś „podkładem kolejowym”. Te, które uda się wyholować ładują do wora. Nie, nie w łeb i do wora, ale delikatnie, do karpiowego worka. Rano, przy lepszym świetle robią kilka zdjęć i puszczają zdobycz z powrotem. Najbardziej znane karpiowiska to: zbiorniki Wizów i kilka we wsi Kozłów.

Dla kogo karp czy amur to za niska szarża, stawia denkę z żywcem. Na radziecką wędę nawija plecionkę z drutu do zbrojeń mostów. Na końcu wiąże kotwicę, wykutą przez ostatniego w mieście kowala. Na haki nadziewa kilowego leszcza. Przywiązuje się do drzewa, grubego co najmniej na łokieć i ... czeka. Bywa, że się nie doczeka, ale jak już coś posmakuje tej przynęty, to liście sypią się z drzewa. Było już kilka zgłoszeń sumów z Wizowa. Największy, którego widziałem miał ponad 40 kilogramów. Może to tylko plotka, ale słyszałem, że władze PZW chciały jednego takiego odstrzelić. Trzebił ryby niemiłosiernie (moja wersja jest taka, że kłuł w oczy paru działaczy). Wynajęto nurków z kuszami. Zbiornik nie taki duży, poza tym każdy wiedział, gdzie jest bestii gawra (czyli najgłębszy dół w żwirowni). Nurkowie zeszli i ... jak szybko zeszli, tak szybko wrócili. Podobno świadkowie relacjonują ich tłumaczenie tak: „Macie tu tę kasę, sami se na niego polujcie! My jesteśmy jeszcze młodzi. Mamy żony i dzieci.”. Na ile jest to prawdą - nie wiem. Wiem jednak, że bestia ma się dobrze. Czasami tylko wzbudzi niepokój, sennie zapatrzonych w spławiki wędkarzy: „O, o widziałeś Józek. Jaki ogon! Jedzenia na miesiąc!”. Powoli ludziska się do niego przyzwyczajają. Taki lokalny potworek z Loch Ness. Mało kto nastawia się, by go złowić. Może ma z 50, może 60 kilo. Sęk w tym, że Wizów nafaszerowany jest podwodnym złomem. Cwana rybka wie, gdzie jej ratunek. Poza tym, mało komu się chce. Trzeba czekać nie wiadomo ile na branie, a tu pod bokiem szczupak gania.

Tak więc i na takie zestawy najczęściej jest zacinany. Jeden ze znajomych woził się z nim ponad godzinę. Choć liczył na cud, to jednak od samego początku wiedział, że źle się to skończy. I się skończyło - typowa szczupakówka z 0,30, po kilku przeczołganiach żyłki na żwirze, zmęczyła się na tyle, by przy lekkim odbiciu ryby zerwać umowę o współpracy. No dobra, ale nie samym sumem człowiek żyje. Ci co nie lubią babrać się w zanętach i żywcach, a "ino majtać żelastwem lub silikonem", także nie będą zawiedzeni.


Przez krzaki przeciska się człek. Węda w ręce. Solidna. Żyła gruba jak postronek. Półmetrowy przypon z wolframu. Blacha dyndająca na końcu to niebezpieczne narzędzie. Nie daj Bóg oberwać nią w głowę. Mija się z drugim wędkarzem. Z pogardą patrzy na jego witkę. Kijaszek z mikrą cienką, wklejaną szczytówką. Żyłeczka, że jej nawet nie widać. Jakieś galaretowate ciało na końcu. To chyba ta.....no... guma!

Obaj tu połowią: szczupaka sporawo, szczególnie w maju ich pełno. Z kolei gumiarze też nie zaznają tu nudy. Sandacze, choć nie są okazami, to nadrabiają ilością. Okoni też pokaźna ilość z tym, że "pasiaki" rozmiary mają już zdecydowanie medalowe. Ale zaznaczam, że nie jest tak, iż przyłazimy nad wodę, rozkładamy sprzęt, majtamy gumą i już czujemy miły duszy ciężar ryby. Jak wszędzie i tutaj trzeba znać wodę, miejsca, zalane drzewa i górki podwodne. Tam i owszem, trafić można na warte grzechu rybki, ale bywa i tak, że ręka odpada od śmigania wabikiem i ni nawet skubnie. Ale zrażać się nie należy. W zamierzchłych czasach zapaliłem się do sandaczy (tak ładnie o nich pisali w wędkarskich czasopismach), że postanowiłem i ja. Minął rok (tak, tak rok), zanim złowiłem swojego pierwszego. Uczyłem się na własnych błędach, bo nie było nikogo, kto by łowił tam sandacze na silikon (w każdym razie nikogo takiego nie znałem). Zerwałem setki gum. W końcu upór się opłacił. Gdy złowiłem pierwszego - worek się rozwiązał. Dziś rzadko się zdarza, abym nie miał choćby brania. Jak mówiłem, nie są to kolosy. Po prostu późno Bóbr (czy też "coś innego", bo nie PZW) zarybił nimi żwirownie. Tych większych szukam na zaporówkach.


Węgorza nie jest za dużo, ale ponoć jego rozmiary budzą szacunek. W zimnych, jesiennych miesiącach łowiąc na martwą rybkę, czy inne robaki może nas spotkać niespodzianka w postaci marmurkowego „dorsza”. Co prawda populacja miętusa nie jest tutaj wielka, ale gdy się go złowi, to oko cieszy, jak mało co.

Teraz trochę praktycznych rad. Bolesławiec to średniej wielkości miasto (ma 50 tys. mieszkańców) z dość dobrym zapleczem sypialno-barowym. Nawet tanie noclegi są w hotelu MOSiR na tzw. „basenach” (zaraz przy Bobrze) - bodaj 35 zł za dzień. Na żwirowniach będących w dzierżawie PZW można łowić posiadając wykupioną opłatę krajową. Wyjątkiem jest zbiornik "Krępnica", gdzie chęć łowienia w nim trzeba zgłosić dzierżawcy, czyli lokalnemu PZW. Z tego co wiem, opłata jest symboliczna. Koło autostrady znajduje się żwirownia "Falklandy". Od niedawna nowy, prywatny dzierżawca pobiera opłatę w wys. 3 zł za dzień, ale traktuje ją raczej jako wstęp na teren ośrodka wypoczynkowego, gdyż za zabrane ryby nic się już nie płaci. Można też pożyczyć tam łódkę. I jest to jedyny zbiornik, gdzie jest szansa połowienia z łódki. Wszędzie indziej jest zakaz. Na żwirowniach, które nie są pod opieką związku łowić teoretycznie nie można, ale firmy wydobywające żwir nie robią przeszkód. Byle nie szwędać się po koparkach i innych urządzeniach zakładu. Tam też raczej nie popływamy łódką. Ochrona firmy panicznie boi się jakichkolwiek topielców, więc "kuszenie wszelkimi dostępnymi środkami" okaże się bezowocne.

Ci co brylują na jeziorach Drawska, czy innej Amazonii na widok tutejszych żwirowni pewnie tylko wzruszyliby ramionami: phiii, takie sobie dziury w piachu. Może i by mieli rację. Ale co tam, jak się nie ma, co się lubi... Z drugiej jednak strony widziałem nad zbiornikiem "Błękitka" płetwonurków z akwalungiem (pełnia lata - zero zakwitu), jak opowiadali swoje wrażenia: "Stary, jak w akwarium. Na piątym metrze naciąłem się na szczupaka, chyba miał z metr. Wiesz, że musiałem go ominąć, bo bydle z drogi zejść nie chciało!"

Tajemnice łowisk zdradzał
Daniel "jesiotr" Grygorcewicz







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=527