Sitcom nr 2 - odcinek 1
Data: 15-09-2003 o godz. 17:34:28
Temat: Bajania i gawędy



Po sierpniowej publikacji „Sitcomu nr 1” czas na „Sitcom nr 2”. Ze względu na objętość tekstu opublikujemy tę wersję w odcinkach. Początek obu opowiadań jest – zgodnie z założeniem – wspólny. Rozwinięcie fabuły jest natomiast zupełnie odmienne. Zresztą, przeczytajcie sami, w którą stronę poszli tym razem autorzy...

Miłej lektury - Redakcja


Już sam nie wiem czy to dobrze, czy źle. Jutro rano jedziemy na ryby, a tu leje. Spać nie mogę, po parapecie brzęczą krople deszczu. Zacina od wschodu. Jeszcze mój dziadek mawiał: "Od wschodu nic dobrego nie przyjdzie"…

Z prognoz telewizyjnych niczego się nie dowiaduję. "Pogoda zmienna …” - obwieściła pani w przykrótkiej sukience. Tymczasem barometr stoi jak wryty - to dobrze, ale czy przed świtem nie zmieni położenia? Czasami lepiej nie patrzeć. Po co martwić się na zapas. Musi panować ten duch walki, to lubię najbardziej. Skoro mam wreszcie trochę czasu na rybki, niech barometr mi tego nie psuje.

Teraz najważniejsze to spać. Budzik już nastawiony. Nigdy nie był mi potrzebny, zawsze wstaję pół godziny prędzej. To chyba zwykły niepokój, że mogę zaspać. Stary zegar już bije: raz, dwa... dziewięć, dziesięć. Śpij już wreszcie, śpij! Dobrze się mówi. Jeszcze w myślach przeglądam sprzęt, przynęty, obraz lustra wody – ach, ta wyobraźnia.

Cała noc to przewalanie się z boku na bok. Krótka drzemka i sen o holowanej rybie, przebudzenie, liczenie uderzeń zegara.... znów drzemka. Jest wpół do trzeciej. Kosy już śpiewają za oknem zwiastując nadejście świtu. Tego nie wytrzymuję, wstaję. Nie słychać deszczu. Czyżby przestało padać? A może to zmiana kierunku wiatru i deszcz stuka po parapecie od strony zachodniej?

Na tle świecącej lampy widać ciszę i spokój. Na kałużach nie ma znaku deszczowych zmarszczek. Przestało padać. Jest ciepło - na termometrze: +19 stopni Celsjusza. Lekka mgiełka, zero wiatru. Jest super.

Nie ma na co czekać. Woda płynie rześkim strumieniem do czajnika, poranna toaleta tym razem obywa się bez golenia. Z lodówki wyjmuję sernik wiedeński. Kawka i już zabieram się za śniadanko. Teraz dopiero ryczy budzik. Biegiem do pokoju. Uspakajam go i spoglądam na żonę. Na szczęście jeszcze śpi. Za czterdzieści minut czeka mnie spotkanie na parkingu. O czym ja dzisiaj zapomnę? Zawsze na łowisku czegoś mi zabraknie… Bam, bam, bam – już trzecia nad ranem. Powoli trzeba schodzić…

Wszyscy jesteśmy już na parkingu. Jest nas pięciu. Witamy się i sadowimy czym prędzej w aucie.

Godzina drogi przed nami, godzina wędkarskich pogawędek i sto, sto dwadzieścia kilometrów do wyznaczonego miejsca. Jedziemy nad Bug w poszukiwaniu leszcza, karpia i suma. Dwa dni nad piękną, dziką rzeką - tylko my i ryby, to jest to! Rozmowy w samochodzie dotyczą to sprzętu, to przynęt i zanęt. Każdy ma jakiś plan, każdy ma swój sposób na przechytrzenie bużańskich ryb.

Jazda przeciąga się z powodu mgły i w końcu dojeżdżamy nad wodę później niż planujemy. Akurat zaczyna się rozwidniać. Jest godzina 4.40 nad ranem . Szukamy wygodnego miejsca na obozowisko. Podczas rekonesansu spotykamy miejscowego, który właśnie wraca z nocnej zasiadki na suma - złapał jednego 10 kg i jednego spiął. A my już myślimy o nocy, czy nam także się poszczęści? Wszyscy zadajemy sobie to samo pytanie.

W końcu znajdujemy wygodne i dostępne miejsce. Pierwszy rzut oka na wodę i rozkładam wędki, koledzy też nie leniuchują. Na jeden zestaw zakładam trzy białe robaczki i kukurydzę, a na drugą - dwa ziarnka kukurydzy. Jest już zupełnie jasno, słońce powoli wychyla się zza drzew.

Namioty rozłożymy później. Ranek może okazać się obfitym w brania i szkoda byłoby je przegapić. Po zanęceniu, siedząc na krzesełku, popijam gorącą kawkę i czekam na pierwsze branie. Ale ciągle myślę o nocy. Czy weźmie jakiś sum? - to pytanie nurtuje mój umysł.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio było mi dane posłuchać tej najpiękniejszej z możliwych do usłyszenia na Podlasiu opowieści - gadania rzeki o tym, co widziała, tocząc od źródeł swą kawową wodę. Rozglądam się po okolicy. Powyżej mojego stanowiska łagodny zakręt. Jestem na jego zewnętrznym łuku. I dobrze, bo tutaj będzie głębiej. Przypominając sobie rzeczne wyprawy ze szczenięcych lat, zaczynam odgadywać tajemnice łowiska. Czytam rzekę - jak mawiał mój dziadek. I dopiero teraz uświadamiam sobie jak bardzo brakowało mi tej lektury. Widzę przelane główki powyżej i poniżej mnie. Za dolną główką nurt umyka na drugi brzeg, zaś pośrodku koryta woda chlupocze, bełta się - zapewne jest tam spora rafka.

Szczytówka gruntówki wpada w sierocą chorobę. Buja się to do przodu, to do tyłu i usypia swoim kołysaniem. Federek posłusznie tworzy kąt prosty z żyłką i pozostaje nieugięty. W krzakach za plecami słyszę melodyjne, fletowe pogwizdywania wilgi. Wstaję delikatnie z krzesełka, aby nie spłoszyć tego ślicznego, żółto-czarnego ptaka. Niestety - nie tak łatwo go dojrzeć. Po chwili słychać, jak już z oddali woła: "Zofijo - chodź na piwo". O właśnie - piwo! Przyroda jest jednak mądra i wie, czego mi trzeba.

Przedzieram się przez krzaki i wychodzę na ścieżkę wśród wysokich traw. Całe są mokre od rosy i brnąc tak w stronę Zbyszka, mam po chwili mokre spodnie. Brrr - tego chyba najbardziej nie lubię. Wspinam się na skarpę, pod którą siedzi mój nawierniejszy kompan wędkarskich wypraw. Z góry, w swoim kapeluszu wygląda zabawnie. Coś mnie kusi, podnoszę mały kamyk i pac... rzucam nim w środek kapelusza.

- Pieprzone ptaki - mówi Zbyszek macając się po głowie. Zaskakujące, jak jego miłość do przyrody w jednej chwili przeradza się w tak dosadnie sformułowany manifest wojenny. To mi wystarczy, aby podjąć walkę w obronie honoru ptaków. Rzucam jeszcze raz. Tym razem kamyk trafia w wodę. Zbyszek wstaje i podchodzi do samego brzegu, wpatrując się w nurt. Zaczynam się krztusić ze śmiechu, kiedy tkwi tak już minutę, wciąż usiłując wypatrzeć przyczynę chlupnięcia. Już chcę wyjść z ukrycia, uśmiać się serdecznie, otworzyć puszkę piwa, kiedy z oddali dobiega znajomy odgłos. Dzwonek mojej gruntówki!

Biegnę na oślep, teraz już cały mokry. Wysokie pokrzywy chlastają po twarzy, jeszcze skok między gałęzie, jeszcze kałuża i... jasna choroba - na błocie przewracam się i na tyłku zjeżdżam do samych wędek. Chwytam gruntówkę i zacinam przesadnie szerokim gestem, aż za plecy. Zbyszeeeeeeek, Zbyszeeeeeeeeeek - branieee! Wszystko mnie swędzi, cały jestem w błocie, ale nic to - w tej chwili najważniejsza ryba. Pierwsza od lat. Idzie opornie, kołowrotek oddaje kawałek żyłki, ale po chwili opór maleje. Podciągam zestaw, z wody wynurza się ciężarek, a za nim spora kępa jakiejś wodnej trawy, owinięta na haczyku. Niech to szlag! Zaczynam zdejmować trawę z przyponu. Kiedy już prawie całkiem się jej pozbywam, dostrzegam, że na haczyku wisi jazgarz. Załamany kładę się na plecach, ściskając go w dłoni.

cdn.







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=512