Majne grose barbe
Data: 08-09-2003 o godz. 09:56:12
Temat: Bajania i gawędy


Ten wyjazd był mi całkowicie nie na rękę. Po pierwsze: trzeba było przemieścić się na około 1000 kilometrów. Po drugie: niemieckie ryby łowiłem tylko raz. Stałem wtedy po polskiej stronie Nysy Łużyckiej i przemycałem spinningiem nielegalnych okoniowych imigrantów spod germańskiego brzegu.



- No, chodź! Pozwiedzamy sobie stare zamki. Pojeździmy na rolkach. No i zarobisz sobie niezły pieniądz - próbuje przekonać mnie do wyjazdu moja kobieta, proponując kulturę, rozrywkę i snując wizję bogactwa.
- E tam, nie będę marnował urlopu za te parę euro.
- No pojedź ze mną. Samej będzie mi smutno - próbuje wziąć mnie na litość grając na uczuciach.
- Wiesz, kiedy ja ostatnio byłem na wczasach? Nie wiesz? Ja też nie wiem, bo już zapomniałem jak to jest - bronię się, podnosząc zmęczenie materiału.
- Nie wiem czy ci mówiłam, ale jak byłam w tamtym roku to widziałam o, o, o... o takie gdzieś ryby w rzece. Tutaj z całych sił rozciąga swe ręce, chyba zawiedziona, że nie da się bardziej.
Jak ona mogła?! Nie mówiła. Tak się nie robi, to cios, nie przymierzając, Gołoty. Niech to szlag. Jadę. Jadę do tych Niemiec zbierać te pier... znaczy się truskawki. Urlop poszedł się stosunkować.

Starałem się wyciągać z niej, co to za ryby raczyła widzieć.
- Miały taką kratkę na bokach - wyjaśnia z poważną miną. Pewnie chodzi jej o łuski.
- Widzę, że ty bardziej chcesz jechać dla tych ryb niż dla mnie.
- Ależ skąd kochanie, tak tylko pytam. Poza tym przyda nam się trochę grosza. Trzeba zrobić remont łazienki, i takie tam.
- No właśnie (teraz ja trafiłem gdzie trzeba). Trzeba zrobić remont łazienki.

Dylemat pozostał. Po pierwsze cóż to za ryby tam pływają? Po drugie, jaka to rzeka. Nizinna czy górska? Po trzecie, jakie wziąć wędzisko? No i najważniejsze - co zrobić żeby łowić legalnie, bez krycia się po krzakach? Czysta matematyka z wieloma niewiadomymi, ale w rachowaniu przynajmniej jest coś wiadomo.

Od czegoś trzeba zacząć. Rozkładam mapę Europy. Szukam. O, jest - jezioro Bodeńskie. Są i rzeki. Kilka niebieskich nitek wyrasta z plamy zbiornika. Mówiła, że rzeka szeroka jest tak jak nasz Bóbr, to pewnie jej tu nie znajdę - za mała skala. Zresztą nawet jak by była na mapie to i tak nic mi z tego nie przyjdzie. Czas więc posłużyć się tym, czego ponoć nie mam, czyli intuicją.

Wyciągnąłem zawartość szafy na podłogę. Siadłem na fotel i dumam. Podlodówki z oczywistych względów odpadają. Bat - chyba też. Matchówki za delikatne. Spinningi trochę mało uniwersalne. Już wiem, wezmę feddera. Ma wymienne szczytówki i oprócz gruntu można nim od biedy łowić na spławik i spinningować. Następna sprawa to licencja. Szczerze powiedziawszy moje pojęcie o załatwieniu pozwolenia na łowienie ryb w Niemczech było równie zielone jak letnia woda w zaporówce. Podrapałem się w głowę. To jasne, czas zapytać fachowców w temacie. Dreptam do pobliskiego koła PZW.

- No tak, eeeeeee.... Ten, tego......Tak, sprawa jest trudna..... O, oooo już, już mam. E tam, to nie to. To ja panu dam numer do województwa. Tam panu wszystko wyjaśnią.

Skoro tak. No to dzwonię.
- Co? Zara, zapytam... (chyba woła do kogoś w drugim pokoju). Panie Kaziu - wie pan jak załatwić sobie papier na łapanie u Niemca? Nie? To, dzięki. (już do słuchawki) - Niestety nie mogę panu pomóc. Ale dam panu numer do ...
- Nie, dziękuję. Poradzę sobie.

Kiedyś gdzieś przeczytałem, bodaj w Wiadomościach Wędkarskich, że okręg toruński podpisał porozumienie z niemieckim związkiem wędkarskim na korzystanie z wód. Może oni mnie jakoś oświecą. Dryndam. Miły kobiecy głos.
- Tak, oczywiście. Już podaje numer konta: 0015778...
- Zaraz, zaraz wolniej. Pani mi wyjaśni, na jakich zasadach i w ogóle. Jak zapłacę czy tylko wystarczy kwit, czy muszę mieć kartę wędkarską.
- A gdzie chce pan łapać ryby?
- Okolice jeziora Bodeńskiego. Zdaje się, że to jest Szwabia. U góry jest Badenia, z boku Bawaria. Tak, tak, to jest Szwabia.
- Umowę podpisaliśmy z okręgiem berliskim. Chce pan tam łowić?
- Nie! Mnie chodzi o Szwabię.
- Przykro mi. Tylko berliński.
- To może wie pani jak można sobie załatwić licencję w innych niemieckich landach?
- Przykro mi. Ale mogę panu podać numer do zarządu głównego. Może tam coś...
- Nie. Dam sobie radę.

Niech to jasny... Przecież nie będę kłusował. Jak mnie złapią bez pozwolenia to nie ma zmiłuj. Ostatnia deska ratunku - idę do wędkarskiego. Tam przeca każdy lokalny łapacz ryb zachodzi. Ktoś musi chyba wiedzieć, co i jak w temacie...
- Słuchaj stary. Bierzesz samą kartę wędkarską, bez tej z opłatami i zanosisz do tłumacza. Ten ci transformejszen na niemiecki. Z tym papiurem jedziesz do germańców. Tam pierwszego napotkanego Niemca pytasz: "Wo ist Rathaus?" (Gdzie jest ratusz?). Ten coś ci zacznie nawijać. Nie słuchaj go. Patrz tylko na palec. Bierzesz azymut na niemiecką łapę i człapiesz. Wypatrujesz przy tym najwyższej wieży w okolicy. Tylko takiej z zegarem a nie krzyżem. Znalazłeś już. To wchodzisz. Raczej będzie pustawo. Szukasz, więc człowieka. O! Jest kobieta. Zagadujesz: "Iś brauche angler licence kaufen" (Chciałbym wykupić licencję wędkarską). I już jesteś w domu.

Uczynna kobiecina zaprowadzi cię do odpowiedniego pokoju. Tam dajesz urzędnikowi przetłumaczoną kartę wędkarską. Mówisz jemu..., a właśnie na ile chcesz mieć pozwolenie? No to mówisz jemu "draj woche" (trzy tygodnie). I pytasz "wifil kostet" (Ile kosztuje?). I tutaj przykro mi, ale będziesz musiał nauczyć się liczebników. Jak nie zrozumiesz ile masz płacić to powiedz jemu "szrajben" (pisać) i on ci tą sumę ładnie namaluje. Wtedy becalen, znaczy się płacisz i jesteś szczęśliwym posiadaczem pozwolenia na wędkowanie "made in germany".

No proszę, a ja niemal codziennie u niego kupuje różne bibeloty na ryby, a on taką wiedzą operuje. Trzeba to jednak przyznać: fryzjerzy i sprzedawcy w sklepach wędkarskich są najlepiej poinformowani w mieście. Magda zajęła się wizami, umowami i innymi pierdołami, a ja pędem do tłumacza. Na szczęście fach ten jest inicjatywą prywatną i czekanie na dokument zajęło mi tylko jeden dzień. Nawet nie musiałem pisać podania. Co za czasy.

Raz już kiedyś połamałem wędkę w transporcie. Pomny tego zacząłem rozglądać się za jakąś tubą. Ta, co noszę w niej odległościówki zupełnie się nie nadaje. Zrobiona jest z niezbyt odpornej pianki. Po dłuższych poszukiwaniach znalazłem. Rura PCV fi 50 była w sam raz. Co tam w sam raz, można na niej gwoździe prostować. Dwie zatyczki od dezodorantów na końcach i jest jak ta lala. Jeszcze tylko drobne zakupy u mego wybawcy-sprzedawcy. Spławiki na rzekę, oliwki i oliwy. Koszyczki i kosze zanętowe. Żyłek trzy rodzaje. Gumy, błyski, blachy. Zanęty, przynęty, koraliki i krętliki. Lista była długa. Rachunek też niemały. A co tam, tyle mi facet pomógł. Choć miałem większość tych rzeczy w swojej torbie wędkarskiej, ale wiecie, Niemcy to pedanci i jedna z drugą niemiecką fiszą gotowe wzgardzić nieco zużytym sprzętem.

Walka była długa i wyczerpująca. Mój wędkarski kram kontra Magdzine stroje kąpielowe i kosmetyki. Przewoźnik autokarowy dopuszcza tylko 20 kilo bagażu. Kompromis zawarliśmy niemal przed samym odjazdem. Ja zajmuje boczne kieszenie stelaża. Magdzie dostał się dodatkowy, podręczny plecak. Reszta toreb była zapchana neutralnymi ciuchami i podstawowym paliwem gastarbaiterów, czyli konserwami tyrolskimi.

Taki ładny ten koniec maja. Za parę dni będzie już można łowić sandacze. Koledzy już ostrzą haki na dżigach. Pewnie ta górka koło koparki, jak co roku odda kilka sporych sztuk. Nie zapomnij Jarek o wyspie. Machaj daleko kierując się na lampę po drugiej stronie. Tylko uważaj po prawej. Po prawej przyczaił się kolekcjoner silikonu. Wierz mi. Sam mu sprezentowałem pół pudełka. Omiń więc ten zaczep i podążaj dalej na zachód. Tam na zakręcie, na małym cypelku jest krzak...a z resztą, po co ja ci to mówię, ty to znasz na pamięć tak samo jak ja. Daj tylko znać co i jak, wiesz jaki numer.

Podróż minęła bez większych zakłóceń. Tylko na granicy "grinszuc" (niemiecka straż graniczna) zarył się w moje zanęty. Zaintrygowało go bardzo ciasto w proszku. Rozerwało mi się oryginalne opakowanie i przesypałem je do woreczka foliowego. Załapałem, o co mu chodzi. - "Das ist kajne drags" (to nie są żadne narkotyki). Cholera, jak jest przynęta po niemiecku. "Futer?" Nie, to jest zanęta. Ale niech będzie. - "Das ist angler futer" (to jest zanęta na ryby). Podniósł łeb. Polizał palec umazany ciastem. - "Gut szmekt" (dobrze smakuje). No wreszcie zrozumiał. Z uśmiechem na twarzy: - "Ja, ja, gut szmekt. Rybą też szmekt. Nie zeżryj mi wszystkiego". Grinszuc spoważniał. Wyprostował się. Oddał mi paszport. - "Pakować. Śibko, śibko. Duźia kolejka". Ty szweju zakłamany. To ja tu "futer i szmekt" a ty gadzie po polsku "fersztejen" (rozumieć). Popatrzyłem na torbę. Nie dam rady. Ze dwadzieścia minut skakałem po niej w domu by teraz to wszystko upchać. Co się dało to włożyłem. Reszta do reklamówki i pod siedzenie fotela.

Szefin Beate okazała się wielką, farbowaną z rudego, blondyną. Paliła dwie paczki Marlboro dziennie popijając je, co najmniej dziesięcioma piwami. Mąż jej Ludwig to klasyczny pantofel. Oprócz tego charakteryzowało go owłosienie ciała w stopniu uniemożliwiającym rozpoznanie koloru skóry. Dodam, że było ciepło i przeważnie chodził ubrany tylko w spodenki. Naturalnym więc jest, że dzieci wołały za nim "gorilla". Potomstwa ich naliczyłem pięcioro. Sami chłopcy o blond włosach. Imion nie pamiętam. Zresztą i tak ich nie rozpoznawałem, bo każdy z nich chciał zostać piłkarzem albo bauerem. Grali w piłkę albo jeździli traktorem.

Sama praca przy zbiorze truskawek była dość uciążliwa. Głównie chodziło o ostre słońce. Ale miała jedną wielką zaletę. Kończyła się około 14. Później już owoce były tak miękkie, że rozpadały się w palcach. Żaden hurtownik by tego nie przyjął. Dla mnie bomba. Jakoś się tak złożyło, że dopiero po kilku dniach mogłem się wyrwać na rekonesans. Niestety bez wędki. Rzeka zwała się Schusen. Rzeczywiście, była szerokości Bobru koło Bolesławca tj. około 30 metrów, ale zdecydowanie była głębsza. Nurt, po pierwszych oględzinach wydał mi się bardzo wartki. Ale później okazało się, że im bliżej jeziora Bodeńskiego tym jest wolniejszy. Przy samym wpływie rzeka już stała. A niech mnie. Na paru kilometrach są tu ze trzy krainy ryb. Teoretycznie oczywiście. Bo nadal nie wiem, co w tej wodzie żyje. Dziwna rzecz, nie padało od tygodnia, a woda była mętna jak kawa z mlekiem. Tu są pewnie inne zwyczaje - przecież to zagranica.

Ratusz było widać z daleka. Nawet nie musiałem zaczepiać żadnego Niemca. To niesamowite. Sprzedawca z wędkarskiego bratał się z diabłem. Pierwszą napotkaną osobą w urzędzie była właśnie kobieta, która po krótkiej wymianie zdań sama zaprowadziła mnie do odpowiedniego pokoju. Tam dałem dokument. Urzędnik podliczył "draj woche" i na mój uśmiech poprzedzony pytaniem "wifil" bez zająknięcia, również z uśmiechem - "fynf und sibcych". Zgodnie z poleceniem sprzedawcy nauczyłem się liczebników. Na me nieszczęście. Żył bym jeszcze trochę w błogiej nieświadomości, że to wcale nie o 75 euro chodzi. Proszę mi wierzyć, nie jestem sknerą. Tym bardziej, jeżeli chodzi o ryby. Ale 3 stówy za trzy tygodnie licencji to rozbój w biały dzień. Swoich to oni tak nie łupią. Ci ze związku płacą groszowe sprawy. Moje pozwolenie to "turistik licence". Chamy jedne, nauczyli się od Polaków, że turystów można skórować, nomen-omen, na żywca.!

Żebym chociaż wiedział, co za ryby żyją w tej rzece. Czy biorą? No nic, kupuję kota w worku. Tam do kata, dość tych bredni - i tak bym kupił. Choćby mnie to kosztowało ze175 ojro (tak autochtoni mówią na euro). Licencja była zwykłą kserówką z wypisaną datą ważności i ledwo widoczną pieczątką urzędu. Ale miała też nie mniej ważne informacje: rozrysowany odcinek rzeki, na którym mogę wędkować wraz z punktami orientacyjnymi (np. mosty). Razem z 20 kilometrów. Choćbym łowił biegnąc wzdłuż brzegu to i tak nie zdołam poznać całego odcinka. Druga ważna informacja to wymiary i okresy ochronne ryb. W końcu wiem, co za towarzystwo mieszka w Schusen. Wiem, to za dużo powiedziane. O ile rozszyfrowałem sandacza pod "zanderem" szczupaka pod "hechtem" czy węgorza pod "aalem", to co do cholery znaczy "seeforelle" czy też "barbe". Sprawa była zawiła na tyle, że nawet znajomy Niemiec urodzony w Polsce miał problem z nazwami własnymi. Dopiero słownik niemiecko-polski wyjaśnił nieco sprawę. Pod dziwnymi nazwami, kryły się klenie i lipienie szaropłetwe. Seeforelle ujawnił się jako pstrąg jeziorowy. A z kolei barbe stała się poczciwą brzaną.

Okazało się, że okresy ochronne nie są tutaj przeszkodą. Jutro mija 15 czerwca. Ostatni dzień zakazu połowu brzany. Inne okresy skończyły się już dawno lub dopiero się zaczną jesienią. Drżyj rzeko przed swym pogromcą. Co prawda padniętym każdego popołudnia niczym górnik po zmianie, ale choćbym miał się czołgać... Do rzeki jest dosłownie kawałek. Szukałem wcześniej jakiegoś miejsca na "sucho", ale ni widu wędkarzy. Co tam wędkarzy. Nie ma tam nawet wygniecionej trawy. Nawet pół złamanych widełek. Nic. Nic, co by mi powiedziało: gdzie tu się łowi? Leze więc przez półtorametrowe pokrzywy i szukam czegoś, co może nadawać się na stanowisko. Brzegi wysokie. "Wysokie" to eufemizm. Spadając z brzegu do wody spokojnie można jeszcze zawiązać twistera. Jakieś pół godziny zajęło mi znalezienie jako takiej miejscówki. Do wody ponad metr. Za wysoko, nie mam przecież podbieraka. Co ja o podbieraku? Może nic nie złowię, albo ryby okażą się być postury leszczy o regionalnej nazwie per "gruźlik".

Zestaw jest prosty. Żyłka 0,18. Przypon 0,16. Koszyk z zanętą na leszcza na bocznym troku. Hak 8 i dwa ziarna kukurydzy. Ląduje to na środku nurtu. Niepotrzebnie. I tak go zniosło pod brzeg. Prąd jest dość solidny. Muszę chyba dać cięższy koszyk i założyć najgrubszą szczytówkę na feddera. Na razie poczekam. Mimo że zestaw jest pod brzegiem to i tak dość solidnie wygina końcówkę wędki. Szykuję sobie drobiazgi, aby je mieć pod ręką no i ogólnie staram się zrobić nieco przestrzeni w tym lesie różnistego ziela. Nie zdążyłem nawet zacząć. Majta szczytówką na wszystkie strony. Tnę z nerwów jak na suma. Oczywiście zrywam przypon. Żenada i amatorszczyzna. Słychać śmiech z oddali. Tak, niedaleko jest stadnina koni.

Czas oczekiwania na następne branie był nawet krótszy niż na "big maka" u Donalds'a. Tym razem już delikatniej podszedłem do sprawy. Na nic. Zacięte "coś" dość szybko i sprawnie wyciągnęło mi pół szpuli 0,18 ginąc za zakrętem rzeki. Finał do przewidzenia. Psychiatra z piętra wyżej jednoznacznie określiłby mój stan patrząc na moje ręce: "tremens" - na odwykowy z nim. Przez najbliższe pięć minut nie mogłem wykonać żadnej sensownej czynności. Wszystko leciało mi z łap. Papieros uspokoił nieco nerwy. Na tyle bym mógł zmienić szpulę z 0,18 na 0,30. Czy nie za cienko? A z resztą i tak nie mam grubszej.

Mój wyraz twarzy mógłby robić za okładkę miesięcznika "Debil roku" - zwyciężył bezapelacyjnie w całym grand prix. Branie było katalogowe. Zaciąłem w porę. Udało mi się ją przytrzymać - żyłka 0,30 wytrzymała. Podholowałem ją pompowaniem. No i tak. W tej chwili otrzymuje pan puchar przechodni i nagrodę publiczności za najładniejszą bezdenną i niepowtarzalną głupotę. A dlaczego? Jury wyjaśni. Ponieważ po zerwaniu dużej ryby i założeniu grubej żyłki nie pomyślał, że nawet jak podciągnie do siebie rybę, to wysoki brzeg i głęboka woda przy burcie oraz zakrzaczony teren uniemożliwią mu wyciągnięcie jej na brzeg. Proszę o brawa dla tegorocznego laureata.

Nie męczyłem jej długo. Brzana. Bo to o nią chodzi, miała jakieś 70cm. W życiu takiej nie złowiłem. Niech to szlag. Przeciąłem żyłkę. Poszła razem z zestawem. Uwolni się. Haki szybko w wodzie się kruszą. Nie miałem zresztą wyjścia. Na 0,30 bez przyponu prędzej połamałbym feddera niż bym podniósł tak dużą rybę.

Miejsce z płaskim brzegiem nad tą rzeką to prawdziwy skarb. Dlatego jak je znalazłem to cieszyłem się jak dziecko. Zanim zarzuciłem, to wygryzłem kilka metrów trzcin i innego sitowia. Poukładałem, co trzeba i gdzie trzeba. No i najważniejsze - dojście do wody jak marzenie. Na sucho spróbowałem złapać ręką nieistniejącą rybę po udanym holu. Dawać mi tu szybko jakąś brzanę. Co tam jedną, dwie brzany. Trzecią zagarnę nogą.

Branie barby znaczy się brzany należałoby pokazać innym rybom jako instruktaż jak mają przyginać szczytówkę. Nie tam jakieś pyk czy cyk. Zastanawiaj się człowieku czy to już czy jeszcze nie. Czy ciąć czy poczekać? W braniu brzany są dwie fazy. Jedna, kiedy nie bierze - szczytówka stoi prosto. Druga, kiedy bierze - szczytówka jest wygięta pod kątem prostym w stosunku do dolnika. Dodam jeszcze dla porządku, że należy ciąć, ale niezbyt zamaszyście, w tej drugiej fazie.

Nurt był na tyle silny, że musiałem wybrać z pudełka jedne z cięższych koszyków, dociążonych 40 g ołowiu. Problem miałem z hakiem. Nie sądziłem, że są tu tak duże ryby (bo opowieści Magdy traktowałem raczej jako promocję i reklamę). Na swoje największe mogłem z trudem założyć najwyżej trzy ziarna kukurydzy. Okazało się to być za mało. Tutejsza "drobnica", czyli 40 cm klenie, namolnie czepiała się takiego zestawu. Z kolei brzanę łatwo było stracić na tak małym haku. Dopiero pozbawiony ołowiu spory dżig oblepiony kulą ciasta z bagietek dawał radę.

Wcale nie było takiej Ameryki jak myślałem na początku. W ciągu dnia feddera szarpało pospólstwo. Wspomniane klenie, nawet spore leszcze, kilowe jazie i świnki (chyba świnki, bo w życiu na żywo wcześniej jej nie widziałem). Panie i panowie brzany raczyły spożywać tylko kolację. Dopiero z nastaniem wieczoru, co jakiś czas jedna z drugą podgryzały me kule. Hol 3 kilowej bestii w silnym nurcie można porównać tylko ze skokiem na bandżi. Co prawda nie skakałem, ale tak to sobie wyobrażam. W pierwszej chwili po zacięciu rybka nie ma zamiaru nigdzie się przemieszczać. Myślę, że jeszcze żuje ciasto podjadając to robakiem. Dopiero natrętne me szarpanie denerwuje ja na tyle by spłynąć se powoli z nurtem. To najważniejszy moment holu.

Stoję na brzegu z jedną nogą w bagnie. Fedder wygięty. Przelotkę szczytową mam na wysokości oczu. Oby tylko nie wlazła w drzewa. Oby tylko nie wlazła.... Nie wlazła. Odbiła na lewo. Prze z całej siły. Boże, jaka ona silna. Zaraz wejdzie za zakręt i po imprezie. Nie dać jej, nie dać. Hamulec Browninga jest tak zabetonowany jakbym go dokręcał francuzem. Barbe nic sobie z tego nie robi. Zabiera mi żyłkę jak swoją. Ten kołowrotek jest do matchu. Płocie, leszcze owszem, ale nie rzeczne parowozy. Raz kozie... Ręką owinięta bluzą zakręcam resztki hamulca. Zaskrzypiało. Fedder gnie się już prawie przy kołowrotku. Dobrze, że kupiłem ten z kopozytem szklano-węglowym. Czysta węglówka po takim ataku składałaby się już tylko z molekuł. To nie może tak dłużej trwać. Żyłka, co prawda mocna, ale też ma swoją granicę. Ryba widocznie zirytowana tym, że nie da się już kraść mi żyłki spróbowała wziąć mnie strachem. Ni z gruchy wynurzyła się. Właściwie przewaliła się po powierzchni. Potwór. Nim ochłonąłem sterroryzowała mnie znowu. Tym razem bez niedomówień. Wywaliła się całym ciałem ponad wodę frunąc jak primadonna. Osiem dych jak nic. Wytrzymałem!

Sprzęt też wytrzymał. Brzana po tych harcach wyraźnie osłabła. Jest moja. Teraz jest już moja. Z tej radości to se chyba zapalę. Papieros smakuje wybornie. No to tylko formalność. Podpompować i podebrać. Jest już na 10, 9, 8 metrze... Zaciągam się nikotyną. Ale błogo. Ja, rzeka, ryba. Cudo. Życie - tak mi rób! Drugi mach. Nie strzepnięty popiół porwał wiatr. Nawet nie wiem, kiedy to się stało. Żywy ciężar na wędce uleciał w próżnię. Jeszcze nie wiem, co się dzieje. Stan jak po rannym telefonie. Tępe spojrzenie na fruwający kawałek żyłki. Przypalona.

Sto metrów dalej, Niemiec koszący trawnik podnosi głowę. Nasłuchuje. Ktoś się wydziera. - Iren - pyta się żony - słyszałaś to? - Nie, a co tam było? - Co to znaczy "kulwa"?
Muszę się przyznać, że jeszcze kilka innych sztuk nie udało mi się wyciągnąć. Ale tamte przynajmniej uczciwie weszły w drzewa. Tych, które złowiłem nie liczyłem, ale było ich circa 25 sztuk. Część wróciła do wody a część została pożarta przez polską siłę roboczą. Największa miała 73 cm, ale najczęściej żyłki czepiały się takie po sześć dych. Każdą zresztą musiałem zmierzyć i opisać. Następnie dane nanieść na licencje. Licencje z kolei zanieść do ratusza. Zawracanie gitary, ale Szwab wie, co robi. Wystarczy włożyć wędkę do wody by się przekonać, że warto zmarnować trochę tuszu z długopisu.

Niedługo wyjeżdżam. Jedna sprawa mnie intryguje. Gdzie Magda widziała te ryby "w kratkę"? Może tylko we własnej głowie.
- No, co ty myślałeś, że kłamałam? Choć, to ci pokażę.
Stałem na moście dobrych piętnaście minut i ni cholery nie mogłem wypatrzyć żadnej, choćby mikrej rybki. Co dopiero te, szerokości rąk mej lubej. Tak myślałem. Blef. Zachęta, zanęta na mą duszę. Diabeł dopiął swego.
Idziemy więc zdemaskować perfidny Magdy plan. Pewnie powie: o tu były, tu je widziałam. Ale co to? Już ich nie ma.
- O tutaj je widziałam - wskazuje palcem na niewielki, parkowy stawik przylegający do rzeki - o, o tam są. Patrz, jakie wielkie. A nie mówiłam?

Rzeczywiście. Ogromne amury stały pod powierzchnią. Obok nie mniejsze karpie. Opalały się. Takich stawów nad Bodeńskim jest całe mnóstwo. Oczka mniejsze i większe. Niekiedy całkiem spore. Wszystkie, albo prawie wszystkie wyłączone są z wędkowania. Są nad nimi ławeczki. Trawka przystrzyżona. Jak nie mogłem pojechać nad rzekę, to brałem rower, kupowałem piwo i trzy bułki w wiejskim sklepiku. Zasiadałem nad stawem. Dla mnie łyk piwa, dla amura kęs bułki. No to co, amurek, jeszcze po jednym? Twoje zdrowie! Masz, tu spory kawał. Tylko zostaw trochę dla karpia. Co mi tam. Skoczę po więcej. Znałem te miejsca na pamięć. Ryby były policzone. Chyba mnie lubiły. Jak przyjeżdżałem to senny stawek ogarniało podniecenie. Cześć chłopaki!

- No dobra. Ale mówiłaś przecież, że widziałaś te ryby w rzece.
Magda nic nie mówiąc wskazała palcem pomiędzy olchy. Idę tam. Wzrok na betonową groblę. Spod miecha wypływa niewielki strumyk. Tak. Wszystko jasne. Rzeka.
- Wiesz co, Magda. Zarobiliśmy już sporo waluty. Od życia też coś nam się należy. W mieście widziałem na wystawie całkiem niedrogi kołowrotek.
- Masz rację. Należy nam się. W Kauflandzie jest letnia wyprzedaż. Widziałeś tą sukienkę? No wiesz, tą zieloną z wstawkami.
- Tak, tak. Letnia wyprzedaż. Kołowrotek jest rzeczywiście śliczny.
Patrzę pod słońce na wodę. Stoją jak pojawiające się czasami nad głową Zeppeliny. Majestatycznie piękne. Mrużę oczy. A niech mnie. Jak by tak się przyjrzeć? One rzeczywiście mają tę cholerną kratkę na boku.

Daniel "jesiotr" Grygorcewicz







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=505