Zaczęło się jak za starych, dobrych czasów. Kilka maili, kilka telefonów i ekipa w składzie Rafkow, Piecia, Sandał, Namarie i ja, wyruszyła na niziutką Wisłę, w poszukiwaniu znaków rybiego życia. Cośmy znaleźli - pokrótce przedstawiam w tej małej fotorelacji.
Jak zawsze, przy tego typu wyprawach, tuż po przybyciu następuje błyskawiczne montowanie sprzętu i wybór przynęt. Pierwszy świsnął kij Pieci. A po chwili strzelił. A mawiają przecież, że pierwsi będą ostatnimi...
Kiedy pozostali byli już gotowi, pogoda zrobiła się... bardzo taka sobie.
Właśnie walnął piorun koło mostu. W teamie zapanowała drobna nerwowość...
...którą przerwała Marta, przekonując, że deszcz to nic strasznego.
The Indepedence Day by Vistula...
...i główne zajęcie wędek podczas wyprawy.
Sandał - pierwszy odważny, wyrusza jigować.
Wydłubywanie splątanych woblerów zawsze stanowiło dla mnie problem.
Rafkow szarżuje z ułańską fantazją.
Widziałem, widziałem sandacza!
Narada wojenna...
...przerwana kolejnym deszczem.
Rafkow, zachęcony ładnym wyjściem do muchy.
Esoxa upór sandaczowy.
Rafkowa jeszcze większy upór sandaczowy.
Jak się okazało - trafiliśmy na fatalną pogodę i całkowity brak zainteresowania ryb współpracą z wędkarzami. A jednak było w tej wyprawie coś optymistycznego. A mianowicie fakt - że znowu jesteśmy w stanie skrzyknąć się w kilka chwil na ryby. I pogadać sobie od serca nad rzeką. Rzeką, która pewnie opowie innym wszystko co widziała. Ale w języku, którego próżno uczyć się przez całe życie. Śpiewnym, upojnym, łagodnym...
Fotografowała Namarie, podpisywał Esox