Sazana znad wędy o piwie gawędy - łyk 15
Data: 19-08-2003 o godz. 21:32:55
Temat: Bajania i gawędy


Dzisiaj, kiedy piwo można dostać wszędzie, w każdym sklepiku, markecie, stacji benzynowej czy knajpce, trudno sobie wyobrazić czasy zupełnie jeszcze nam nieodległe, w których zdobycie kufelka z pianą było nie lada wyczynem! Po wojnie, im bliżej było lat osiemdziesištych ub. wieku, tym trudniej było dostać butelkę piwa. W tej gawędzie - garść osobistych wspomnień właśnie o tych czasach...

* * * * *


Moja pierwsza bezpośrednia styczność z piwem, to lipiec, roku bodajże 1957 lub 1958. Nie, nie żebym już wtedy jako kilkunastoletnie pacholę miał smakować w piwie! Po prostu, rodzice mojego wujka prowadzili w Wadowie (to wioska tuż obok Nowej Huty) dwa kioski. Jeden z nich był kioskiem "Ruchu" z nieśmiertelnymi kupowanymi w nim "sportami", "mazurami" i "giewontami" oraz nie kupowanymi na wsi gazetami, drugi zaś był tzw. kioskiem spożywczym, w którym tubylcze kobiety kupowały chleb, cukier i sól, dzieci landrynki do zwijanych z kartki papieru torebek, a mężczyźni - piwo. Babka Józefa prowadziła sprzedaż piwa, dziadek Kazimierz - kiosk z papierosami. Nuda upalnego, gorącego, wakacyjnego lata, przyciągała jak magnes żelazo okolicznych chłopów w rejon tych kiosków. Wszak zaciągnięcie się sportem bez wypicia kufelka piwa nie miało najmniejszego sensu... Dziadek Kazik też lubił wypić małe jasne i często opuszczał swój rejon pracy podchodząc te marne 10 m do kiosku spożywczego, po wydzielane mu przez żonę od czasu do czasu piwko. Ciągle mam jeszcze w oczach ów jego gest ocierania białej piany z rudawych wąsów, które nosił pod nosem...

Piwo było przywożone w dębowych (a jakże!) beczkach, które stały zwykle na zapleczu kiosku. Kiosk zaopatrzony był w tzw. pipę, czyli mosiężny nalewak z pompką. Pełną beczkę przetaczało się na jej "sprzedażne" miejsce. Zwykle babce Józefie ochoczo
pomagali w tym przyszli klienci. W swym górnym denku beczka posiadała drewniany korek, na który nasadzało się rurkę pipy, zaś jej ruchomś część ze stożkowym gwintem uderzało się w szpunt, wkręcając jednocześnie stożek w drewniane denko beczki. Wystarczało teraz jedynie dopompować powietrze (ręczna pompka była stałym elementem nalewaka) i odkręcając kurek, piwo lało się obficie białą pianą. Nie będę nawet wspominał, że o jakimkolwiek jego schłodzeniu przed podaniem, nikt nawet nie myślał. Nie było takich ani marzeń, ani technicznych możliwości. Musiało wystarczyć szybkie opłukanie kufla w zimnej wodzie...


Kiedy po pierwszej zmianie pracownicy huty wracający z pracy do swych domów wysypywali się z autobusu, obowiązkowo zahaczyć musieli o kiosk z piwem. Ponieważ pili całymi grupami, zwykle jeden z grupy zamawiał dla wszystkich. Drugą kolejkę zamawiał następny itd., aż do ostatniego w grupie... Tak oto, w tych warunkach, miałem sporo okazji pomagać przy nalewaniu piwa. Nalanie kufla było pewną ceremonią trwającą w czasie, bowiem nadmierna ilość piany znakomicie uniemożliwiała szybkie jego napełnienie. Nie zawsze oczekujący na piwo klient miał na tyle cierpliwości, by odczekać aż piana opadnie dla uzupełnienia półlitrowej pojemności kufla... Babka tylko na to czekała! Udając oburzenie z powodu niecierpliwości piwosza, podawała nie dolany do 0,5 l kufel, obarczając za to całą winą niecierpliwego klienta. Wyższość "deka" handlu nad "kilem" roboty poznawało się przy tej pracy od razu! A czynność nalewania nadzwyczaj lubię i chętnie stosuję do dnia dzisiejszego. Chyba nie ja jeden...

Podstawowymi klientami piwnych kiosków zwanych najczęściej "budkami" była nowoutworzona w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku warstwa społeczeństwa, tzw. chłoporobotnicy. W przypadku Kombinatu Metalurgicznego im. Lenina w Nowej Hucie i wielkich placów budowy (te realia pamiętam najlepiej) była to napływowa ludność wiejska z najbiedniejszych rejonów całej Polski (głównie z terenów wschodnich), a przede wszystkim z przeludnionych wsi otaczających Kraków i Nową Hutę. Ci właśnie, głównie młodzi i bardzo młodzi ludzie, otaczali gęsto zarówno w czasie pracy jak i po pracy wspomniane piwne budki. Tych, którzy pili w czasie pracy, zdradzał ferszalunek czyli robocze ubranie, przewieszona przez ramię torba monterska z narzędziami, względnie samo narzędzie wystające bezpośrednio z kieszeni. Nikt się takimi drobiazgami wówczas nie przejmował. Nie było żadnego obciachu chociażby i z tego powodu, że wychodząc po pracy na piwo, mogło go już zabraknąć. I wtedy dopiero był obciach...


Konstrukcja budek z piwem wykonana była z drewna i sklejki. Na zewnątrz posiadały zwykle rodzaj półki-lady, na której utrudzeni i zmęczeni piwosze mogli postawić kufel lub flaszkę z piwem między jednym łykiem a drugim. Pamiętam, że budki, nie wiedzieć czemu, były zwykle malowane na kolor zielony. Malowane, to może nawet za dużo powiedziane, bo odchodząca od podłoża, łuszcząca się olejna farba aż prosiła się zazwyczaj o jej zdrapanie i ponowne krycie. To było jednak mało ważne wobec płynnego złocistego skarbu, który budki kryły w swoim wnętrzu. Jedyny chlubny wyjątek jaki z tamtych czasów zapamiętałem, to wyjątkowo oryginalna budka piwna w kształcie beczki, znajdująca się w Brzesku, gdzie jadąc na ryby z Krakowa w kierunku Czchowa i Rożnowa lub nad San, zatrzymywaliśmy się z kolegami na kufelek okocimskiego. Pamiętam, że budka ta prosperowała tam jeszcze w latach siedemdziesištych ub. wieku.



Piwo we wspomnianych budkach było najczęściej sprzedawane z beczki jako lane. Podawane było w kuflach z grubego, karbowanego białego szkła i zaopatrzonych w potężne ucha do trzymania. Często ostatnie wydawane kufle miały ucha już ubite i ostatni "załapujący" się na nie piwosze, musieli na takie się godzić. Musieli, bowiem każda budka miała ograniczoną liczbę kufli. Kiedy wszystkie naczynia były już "w ruchu", nieszczęśni spragnieni amatorzy "pianki", z wiszącą wargą pilnowali tych, którzy dopijali resztę, by zdobyć dla siebie wolny kufel. Często bezskutecznie, bo chwilowy "posiadacz" kufla zamawiał następne piwo i potem jeszcze następne... Wspomnę tu może o jeszcze jednym "chwycie" stosowanym przez sprzedawców. Ponieważ element ludzki spragniony piwa był delikatnie mówiąc różny, płacąc za piwo, trzeba było jednocześnie uiścić odpowiednią kaucję za kufel. Było to gwarancją powrotu opróżnionego naczynia do budki... Dzisiaj, jakoś nie wyobrażam sobie płacenia kaucji za szklankę zamówionego w niej piwa. Ale i piwnych budek już nie ma...

Czasem zdarzało się, że budki zamiast beczek otrzymywały skrzynki z butelkami piwa. Nie wiem od czego to zależało, ale dystrybucja bursztynu dziwnymi wówczas chadzała drogami. Piwne flaszki były zwykle brązowego, rzadziej zielonego koloru, miały najczęściej pękaty kształt, z racji którego zwane były "granatami". Taka dostawa zmieniała zwykle sytuację sprzedażną. Nabywca nie był ograniczony jednorazową pojemnością kufla i można było od razu zakupić kilka butelek na twarz! W efekcie, w trzy kwadranse, po butelkach w skrzyniach pozostawało jedynie wspomnienie. W tym momencie, do głosu mieli szansę dojść tzw. spekulanci, u których można było kupić "granata", oczywiście po nieco wyższej cenie. Ech! Przecież każdy w PRL-u chciał jakoś żyć... Oprócz spekulantów, wokół takich budek kręcili się rozmaici brudni i pokiereszowani osobnicy płci obojga, polujący na bezpańskie, opróżnione, a porzucone butelki, za których kaucję można było nabyć też butelkę, tyle, że pełną... Do dzisiaj dźwięczą mi w uszach te ochrypłe głosy peerelowskich meneli...


Dobrze również pamiętam obnośną sprzedaż piwa w wagonach PKP. Było to w latach sześćdziesiątych XX wieku. Dość często jeździłem wówczas ze Śląska, gdzie mieszkałem, do rodziny, do Krakowa. W połowie trasy, na zatłoczonych zwykle korytarzach wagonów pojawiali się panowie z teczkami pod pachą, którzy przepychając się mamrotali pod nosem: piwko! piwko! komu piwko? Amatorów pienistego napoju nigdy nie brakowało. Oczywiście na trasach dalekobieżnych w składzie pociągów były zazwyczaj restauracyjne wagony WARS, gdzie często gęsto można było otrzymać tzw. fulla. Jednak cena tego piwa była zbyt wysoka na kieszeń zwykłego śmiertelnika. Podobno byli tak bogaci smakosze dobrego piwa, którzy napaleni, jedynie dla jego smaku przejeżdżali w wagonach WARS tam i z powrotem trasę Kraków - Warszawa. Podobno...
Osobiście w to wierzę, gdyż wiem, na co stać piwosza by spróbować choć łyczek dobrego piwa! Myślę, że nie ja jeden.

Oprócz budek z piwem były również w bardzo ograniczonej ilości knajpy, speluny, które dzisiaj można by nazwać od biedy piwiarniami. Zazwyczaj były puste, ciche i smętne. Natomiast kiedy następowała dostawa piwa, nie wiadomo skąd, w ciągu paru minut wypełniały się tłumami spragnionych mężczyzn, którzy ustawieni w długą kolejkę czynili okrutny gwar i rwetes. Odchodząc od bufetu z kilkoma pełnymi kuflami w ręce do stolików, które w międzyczasie rezerwowali ich koledzy, dumnie promienieli minami "zdobywców", wzbudzając powszechną zazdrość, szczególnie tych z końca kolejki... W takich właśnie knajpach kupowało się również piwo na wynos w bańkach na mleko, dzisiaj, zupełnie zapomniane naczynie... Żadna młodzieżowa prywatka nie mogła obyć się bez piwa (lub paru butelek wina).


Na zakończenie nie omieszkam nadmienić, że dobre eksportowe piwo można było napić się w bardziej "eleganckich" restauracjach. Był jednak pewien problem. Istniał wówczas jakiś iście kretyński przepis nakładający na klienta obowiązek zamawiania do piwa jakiegoś dania. Zwykle była to zimna zakąska (jako najtańsze danie z karty) w postaci jajka w majonezie, śledzika w oleju lub po japońsku, galaretki z octem czy sałatki jarzynowej. Zakąski te były rzadko konsumowane przez piwoszy i częściej służyły jako... popielniczki. Majonez znakomicie krył zagrzebywane w nim zapałki i niedopałki papierosów. Ponieważ piwosze zwykle nie tykali owych specjałów, często wracały one do ponownej sprzedaży. Zdarzały się z tego tytułu karczemne awantury, gdy nieświadom niczego kolejny klient, nagle zapragnął zakąsić wypitą duszkiem butelkę fulla jajeczkiem w majonezie...

Wiele jeszcze by można pisać na temat tych ciekawych czasów. Dzisiaj piwo czy gorzałkę, można kupić w sklepie i o 3:00 nad ranem. A jeszcze nie tak dawno, w stanie wojennym, była przecież słynna godzina 13:00, a po 22:00 były tylko meliny... Ba! Były nawet "mety", gdzie można było kupić gorzałkę na krechę! Oczywiście, tylko stali, najbardziej zaufani klienci... To już jednak temat na gawędę do zupełnie innego cyklu.

cdn.

Sazan



Przepraszam wszystkich za wyjątkowo małą "kompatybilność" zamieszczonych fotografii z tekstem dzisiejszej gawędy :)





Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=484