Czwartek, 31.VII, godz.13:30 dzwonię do Docia.
- Hej, to o której u Ciebie?
- 16:30 bądź pod blokiem i jedziemy - odpowiada "kierownik zamieszania".
Z Martinim, moim sąsiadem i zarazem serdecznym kolegą, ustalamy, że na zakupy w markecie potrzebujemy
ok. 1,5 godziny, a więc o 15:00 spotykamy się koło mojego samochodu. Szybkie pakowanie niemałego
ekwipunku i już suniemy suchą szosą w kierunku Carrefoura na Pradze. Po drodze zakup brakujących
dupereli w wędkarskim, podczas których to atakuje nas ogromna ulewa i gradobicie, na szczęście
auto całe, jedziemy dalej.
Docio wraz z bratem Ryśkiem zajeżdżają punktualnie. Już zapakowani i gotowi do drogi. Szybki
uścisk dłoni, wymiana uśmiechów i innych życzliwości, do aut i w drogę! Bez przeszkód dojeżdżamy
nad Narew.
Rzeka wita nas tak niskim poziomem wody, jakiego jeszcze nie widziałem, a jak okaże się później
nie był on jeszcze najniższy.
Trzydzieści minut miotania się wzdłuż brzegu owocuje decyzją "kierownika":
- Tu będzie ognisko, tu postawimy namioty, tam łowimy, tam ... ups, załatwiamy inne sprawy.
Na moje oko "kaplica", od głównego nurtu dzieli nas stumetrowej szerokości pas
piaszczystych łach, poprzedzielanych, co kilka metrów kanałkami przelewającej się między nimi
wody. O kilkumetrowej stromej skarpie z osuwającego się piachu, którą trzeba pokonać, aby
wejść na łachy, nie wspomnę. Trochę hardcorowo to wygląda, ale co tam, jakoś będzie.
- Może - zagaduję do Docia - pojedziemy w dół rzeki, tam zdaje się nurt odbija się od naszego
brzegu, będzie prostszy dostęp do łowiska?
Dobrze, że Zbyszek nie aprobuje mego pomysłu, w końcowej ocenie sytuacji, miejsce które wybrał
okazało się chyba najlepszym z możliwych. Z Marcinem zabieramy się do rozstawiania naszego
M4 z przedsionkiem, Dociek buduje swoją chałupkę. Ryszard opuszcza nasza trójkę z żalem.
- Zapowiada się ciekawa impreza, a ja muszę pracować.
Machamy Mu na do widzenia, kątem oka spoglądając na torbę z tym, co, jak się okazało do końca
doby, ma zająć naszą uwagę i czas. Szybko, póki temperatura ładunku się nie podniesie.
Budzi mnie o 3:40 niesamowity ból głowy, "ciśnienie się zmieniło czy co?" A
co to za hałas, stado niedźwiedzi podchodzi nasz mini obóz? Nie... to Docio wraz z Martinim
na przemian wydają z siebie takie "chrapy", że głowa mała. Pyralginka zaczyna
działać, na horyzoncie oznaki świtania, nie kładę się już spać, i tak nie zasnę, zapalam papierosa,
zestawiam spinerek i postanawiam przywitać się z wodą.
W pierwszym rzucie coś pokusiło się na mikro motoroila, płoć, całkiem, całkiem, zapięta prawidłowo
za mordkę od wewnątrz, wraca do wody, jednak później z żalem zauważam, że nie przeżyła szoku.
Dalsze rzuty nie przynoszą żadnych rezultatów. Wracam na kawę, współbiesiadnicy nadal
wydają z siebie dźwięki, nagraniu których nie mogłem się oprzeć, jednak zgody na ich publikację
nie otrzymałem.
Śniadanie zjadamy wspólnie, kanapki produkcji Docia smakują wybornie. I tak wchodzimy w okres
oczekiwania na przyjazd pozostałej braci biesiadnej. Ja czas ten wypełniam pogoniami za wszędobylskimi boleniami, nie udaje się skusić żadnej wymiarowej ryby. Kierownik "kręci" zanęty,
Martini warzy piwo.
Jest fantastycznie, pogoda aż za dobra, przydałoby się kilka chmurek lub co najmniej większy
wiaterek, ciężko nad wodą wytrzymać w promieniach słońca dłużej niż godzinę. W tej chwili,
później jakoś osobiście przyzwyczaiłem się do lejącego się z nieba żaru. Wypatrujemy ciągle
nadjeżdżające nad wodę auta, zgadując czy to do nas czy nie. Wszak nad wodę ściągało coraz
więcej miłośników kąpieli wodno-słonecznych, na nasze szczęście żaden grajdoł nie rozbił się
w naszej okolicy, uff...
- Coś dużego i białego jedzie prosto na nasz obóz - zauważa Zbychu - chyba Sandał, nie sam.
Miał racje, Sławek vel Sandał wraz z kumplem Leszkiem. Wymieniamy uściski dłoni.
Po jakimś czasie dojeżdża Torque wraz z "Dzieckiem". Jest nas już "trochę".
Jak dobrze pamiętam, Torque z lubą od razu biorą się do roboty, ich celem mają być bolenie.
Jak na złość padają sandacze, typ "wypasiona kergulena". W którymś momencie
siada na wabiu jednak coś dużego, hol obserwujemy z daleka, z początku myśląc, że Koziołek
ciągnie drzewo z dna, jednak "drzewo" na powierzchni powoduje niezła fontannę wody,
wtedy już wiemy, że to potężna rapa. Daruję sobie opisywanie reszty szczegółów, mam nadzieję,
że zrobi to sam Torque.
Do naszej grupy niebawem dojeżdżają kolejni biesiadnicy: Emir, Artur vel Sołtys, Marek_b
wraz z Minkofem i jego ładniejsza połówką.
Artur rozkłada sprzęt, zestaw, na jaki z powodzeniem można łowić marliny.Jego "finezyjność"
wzbudza duże zainteresowanie. Jest to kij spinningowy bez akcji, uzbrojony w multiplikator,
plecionkę "przemysłową" i ciężarek na oko 200 g typu morskiego z drucianymi kotwami.
Zaczyna się obmacywanie kija i wykład na temat posługiwania się nim prowadzony przez właściciela.
Z kursu korzysta Minkof i Marek_b, co widać na załączonych obrazkach.
Wieczorem organizujemy sobie ognisko, zajadamy pieczone kiełbaski, zakraszane płynami różnorakimi.
Wymieniamy poglądy na temat "kapociarzy", opowiadamy dowcipy, słuchamy arcyciekawych
opowieści "z pamiętnika pracownika Społecznej Straży Rybackiej", co chwila wybuchamy
śmiechem, by za chwilę szastać bluzgami na kłusoli czy piętnując korupcję i ciemnogród w kręgach
całkiem nam bliskich. Docio rządzi zakąskami, Martini wiedzie prym w polewaniu napitków, żyć
nie umierać! Atmosfera wspaniała, jak mogłem nie być wcześniej na żadnej biesiadzie!
I tak kończy się piątek, a zaczyna sobota.
Żadnego bólu głowy tym razem, za to twarde postanowienie połowienia wreszcie czegoś konkretnego,
wszak tu wszędzie boleni jak piachu na łachach, a to jedna z moich ulubionych rybek. Niestety,
oprócz trzech spiętych egzemplarzy, których rozmiar byłby wart uwagi, czepiają się ciągle
niewymiarki oraz kilka małych okonków, w momencie spokojniejszego holu bliżej dna. Torque
odkrył, że najwięcej wyjść jest do wąskich wahadłówek. Faktycznie, "siudakowe gipsiaki"
tym razem mi się nie sprawdzały. Wszystkie wyjścia były do wygiętego kawałka blachy z uczepioną
kotwiczką, nie licząc "niewymiarków" na obrotową zeróweczkę.
Tak witał sobotę Sołtys. :-)
Docio zabrał się za łowienie białorybu, choć był moment, że wydawało mi się, iż da się namówić
na spinning. Co się odwlecze to nie uciecze. Szczegóły też pewnie będą znane z relacji
Zbyszka, więc nie będę się w nie zagłębiał.
Sobota obrodziła kolejnymi biesiadnikami, w osobach Wampira wraz z kolegą, którego imienia
czy nicka nie było pisane mi poznać, Monkiego, Jacka "Leszcza" wraz z małżonką Gosią
oraz dowiezionych przez Marka ludków dużych i małych, czyli żony Moniki, prześlicznej dzieciny
Elizki, Munia oraz przyjaciółki Doroty. Zrobiło się na terenie obozu całkiem tłoczno i o
to chodzi! Jak ja mogłem opuścić poprzednie biesiady?!
Przez całą sobotę większość z nas zajęła się łowieniem ryb w pełnym tego słowa znaczeniu.
I o ile wykonywanie tej czynności przez Panów nie było dla mnie niczym nadzwyczajnym, tak
zaskoczony byłem pokazem wędkarstwa w wydaniu Pań. Gosia zdaje się miała najwięcej brań, rzuty
wykonywała najdalej, wytrzymywała na słońcu bez przerw najdłużej, zasiadając w foteliku na
jednej z okrążonych wodą łach. Dziecko zaś praktycznie non stop brodziło ze spinerkiem to
w górę, to w dół rzeki, wraz z Torque stanowią zdaje się znakomitą parę wędkarzy. Torque! Dziecko! Koniecznie opiszcie swoje przygody z boleniami, bo jest co opisywać!
Munio oprócz mistrzowskiego "fechtowania" DS-em okazał się niezłym kucharzem, karkóweczka
i boczek w Jego wydaniu były znakomite. Że nie wspomnę o sokolim wzroku, zwinności żbika,
podczas łapania jaszczurki, której fotkę mam możliwość teraz Wam zaprezentować.
Dodam, że zwierzątko całe i zdrowe wróciło do swego środowiska naturalnego, choć wcale specjalnie
szybko nie uciekała z objęć Munia.
Sobotni wieczór popsuł nam deszcz, nim minął, skutecznie porozstawiał większość z nas po
namiotach, gdzie po dniach pełnych wrażeń na sen czekać długo nie trzeba było. Ja wraz z Martinim,
Leszczem oraz Sołtysem raczony byłem grzankami copyright by Gosia, które z żółtym serkiem
i solą czosnkową, polane ketchupem, smakowały wybornie.
Niedzielny poranek, ostatnie podrygi grunciarzy, z Torque próbujemy na przepływankę powtórzyć
Jego sobotnie połowy, ale nic nie wchodzi w zanętę.
Powoli zaczynamy zwijać obozowisko, pożegnania i aby do następnego razu!
Ogólnie na Biesiadzie działo się tyle, że można by było pisać i pisać. Dla mnie była to znakomita
okazja na poznanie dotychczas tylko wirtualnych znajomych, na ugruntowienie już wcześniej
zawartych znajomości, była ona zanętą na przyszłe tego typu spotkania.
Ja w nią wchodzę, a Ty!?
PiECIA