Sandacze i ja. część I
Data: 21-07-2003 o godz. 07:00:00
Temat: Spinningowe łowy


Kiedy zacząłem pisać ten artykulik uzmysłowiłem sobie jak trudnego zadania się podjąłem. Nie chodzi tu o niechęć czy brak umiejętności do pisania. Nagle zdałem sobie sprawę jak dużo już wiem o połowie tej fantastycznej ryby.



Ten tekst powstał jakieś dwa tygodnie temu i codziennie coś w nim zmieniałem. Mimo, że wiem dużo, wiem równocześnie bardzo mało, bo sandacz to ryba tak zagadkowa jak mało która.

Moje początki
Mój tatko był wędkarzem. Zapalony grunciarz, spławikowiec i spinningista. Jako kilkuletni chłopiec zawsze czekałem aż wróci z ryb, żeby oglądać przynoszone ryby, głównie karpie i szczupaki. Pewnego dnia tata długo nie wracał, zasnąłem, ale obudził mnie zgrzyt klucza w zamku. Ryba, którą zobaczyłem była inna niż wszystkie, które widziałem. Psie zęby, kolce na grzbiecie i to mętnie połyskujące oko. Tak się zaczęło. Ilekroć potem widziałem sandacza zawsze chciałem je łowić. Doczekałem się karty wędkarskiej, cały czas w głowie miałem sandacze a dobrać się do nich nie mogłem, bo ani spinning ani żywiec/trupek nie był dozwolony dla ludzi w moim wieku. Kiedy osiągnąłem "magiczny" wiek ...dalej nie łowiłem sandaczy, bo ... nie umiałem.

Nie zrażony niczym wypytywałem o wszystko każdego, kogo widziałem z sandaczem. Pierwsze sztuki złowiłem na żywca. Dziś wiem, że były to bardziej przypadki, ale byłem dumny z każdego mętnookiego. Stopniowo zacząłem coraz bardziej interesować się spinningiem. Jako początkujący nawet nie narzekałem na efekty, ale łowiłem tylko szczupaki. Przez pierwsze dwa lata nie miałem kontaktu ze spinningowym sandaczem. Wytrwałość i wyciąganie wniosków z porażek zaczęły w końcu przynosić efekty. Od trzech sezonów sandacz to dla mnie ryba nr 1. Ponad 90% wypraw nad wodę to poszukiwanie paskowanego drapieżcy. W miarę radzę sobie z ich łowieniem w moich wodach. W pełni świadomy swoich braków odnośnie obcych łowisk oraz faktu, że nawet "moje" wody to ciągle dużo tajemnic przedstawiam to, czego się nauczyłem.

Zbiornik Goczałkowicki
Akwen ten to zbiornik zaporowy utworzony na Wiśle. Gospodarzem wody jest przedsiębiorstwo wodociągowe. Na wodzie tej obowiązują specyficzne przepisy i dodatkowe zezwolenie na połów. Najbardziej rzutujące na połowy sandacza obostrzenia to: zakaz połowu ze środków pływających, zakaz przeprawiania się na wypłycenia i wyspy (dopuszcza się jedynie brodzenie w woderach), zakaz połowu na przynęty rybne oraz zakaz połowu w nocy (poza wakacyjnymi weekendami). Wymiar ochronny sandacza wynosi tutaj 50cm. Dzięki tym restrykcjom mamy tu szansę na spotkanie z dziewiczą ryba, która nie wie, co to hak. Z opublikowanych źródeł wiem, że rybacy gospodarujący na tym jeziorze trafili sieciami kilka sztuk większych niż nr 1 na liście zgłoszeń wędkarskich złowiony przez W.Biegana. Największy sandacz miał ponad 18kg !!!

Kiedy i gdzie?
Na tym zbiorniku spinninguję od trzech lat i od trzech lat obserwuję całkiem podobne zachowanie sandacza w przybrzeżnych partiach (bo tylko te są dostępne dla wędkarzy). Przybrzeżne partie to płycizny o głębokości max 2m, chociaż to tylko przy wysokim stanie wody, najczęściej spotkamy się z głębokością najwyżej 1-1,5m. Od zejścia lodów sandacz jest trzebiony przez kłusowników gdzieś do początków maja (ze względu na gospodarza wody SSR nie może tu działać, a PSR i Policja nie reagują na sygnały). Potem do połowy lipca trafiają się pojedyncze sztuki. Eldorado przypada na sierpień i przeciąga się do końca września. Od połowy lipca przy brzegu zaczyna pojawiać się coraz więcej drobnego okonia. To dla mnie zwiastun nadchodzącej obfitości. W czerwcu i na początku lipca przybrzeżne płycizny obfitują w ukleje, płoteczki, małe jazie. Jest ich naprawdę sporo, ale sandacz zaczyna podpływać pod brzegi tydzień po pojawieniu się okonków.

Pojawia się jak by miał szwajcarski zegarek. Pierwsze ataki można obserwować w oddali o zachodzie słońca, w zasięgu rzutu pojawia się pół godziny potem (zawsze sobie sprawdzam z godziną zachodu słońca wg kalendarza). Przez półtorej godziny po zachodzie słońca trwa rzeź niewiniątek, co tylko może być zjedzone przez sandała chowa się gdzie popadnie. Pamiętam jak przy wysokim stanie wody tafla sięgała wałów usypanych z kamieni, drobnica dosłownie wyskakiwała na brzeg goniona przez sandacze. W dzień po dobrym żerowaniu sandacza ucztowało ptactwo wyjadając rybki, które wyskoczyły na brzeg i nie zdołały wrócić. Kolejne natężenie żerowania ma pół godziny przed świtem, w międzyczasie brania zdarzają się cyklicznie i falowo po kilka i potem pół godziny spokoju.

Nie wiem czy wtedy jedno stado krąży podpływając co jakiś czas w rejon rzutów czy to kilka stad patrolujących przybrzeżne płycizny porusza się wzdłuż brzegu. Z moich notatek oraz wywiadu z łowiącymi wynika, że w szczytowym okresie (drugi i trzeci tydzień sierpnia) przez 5 dni w tygodniu sandacz żeruje doskonale z czego dwa dni to prawdziwa orgia. Ponieważ w nocy można łowić tylko w weekendy w pozostałe dni pozostaje czas do godziny po zachodzie, lub na godzinę przed wschodem słońca. Dopatrzyłem się kilku zależności, które potwierdzają się co roku:

1. Na "moim" brzegu sandacz najlepiej żeruje przy wschodnim wietrze (wieje od korony zapory w stronę brzegu).
2. Lepszy jakikolwiek wiatr niż flauta (wtedy drapieżnik podchodzi na krótko i potem cofa się, jest dostępny tylko przy ekstremalnie dalekich rzutach).
3. Lepsza jest "krótka i gęsta" fala niż wysoka i rzadka.
4. Przy pełni połowimy tylko jeżeli wiatr ruszy dno i zmąci wodę (jeżeli nie to znowu trzeba daleko rzucać).
5. Każdy gwałtowniejszy przybór poprawia apetyt sandałom i sprawia, że można nieźle połowić szczupaki, które najczęściej są niedostępne.
6. Przy opadającej wodzie bierze dużo niewymiarków, ciężko o coś większego.
7. Ustabilizowany poziom wody to czas największych ryb i największa regularność brań.
8. Nawet gwałtowne skoki temparatury w ciągu tygodnia nie miały większego wpływu (to mnie dziwi).
9. Lepiej gdy jest pochmurno, nie narzekam jeżeli pada deszcz, dobre brania są w burzową pogodę.
10. Najlepsze dno to piasek/żwir z dużą ilością większych kamieni, gorsza jest glina (da się na niej połowić pod warunkiem, że jest twarda).
11. Jeżeli wieczorem przy brzegu zgromadzona jest drobnica a o zachodzie słońca się rozprasza wyników nie będzie. Drób w ciemności musi być zbity przy samiutkim brzegu.
12. Jeżeli drobne okonie w dzień stoją bez ruchu, nie pływają, często są "zawieszone" głowa w dół sandacz podejdzie, ale na krótko.
13. Nawet jeżeli kompletnie nic nie goni białorybu i nic nie bierze przy odpowiedniej dawce cierpliwości i kombinatorstwa można liczyć na rybę.

Żeruje nie znaczy bierze. Przyszła pora na kubełek zimnej wody. W ubiegłym sezonie już powoli byłem przekonany, że żerującym tu sandaczom wystarczy podrzucić byle co i walnie. Kolejne nocki przynoszą rewelacyjne efekty, dookoła grunciarze zaczynają sięgać po spinningi i ... nie łowią nic. Mój najlepszy kumpel z czasów amurowania i karpiowania przez 10 dni jest bez brania a ja mam po kilka lub nawet kilkanaście sztuk na kiju. Łowiąc przez kilka sezonów w końcu doszedłem do zestawu przynęt i sposobu ich prowadzenia w tych warunkach zapewniających sukces. Tak bardzo mi się to ukorzeniło, że zacząłem moje przynęty i metody ich prezentacji postrzegać jako jedyne, że byłem w szoku widząc brak rezultatów u innych łowiących przecież na niemal te same przynęty.

Na co?
Więc pora na sprzęt. W ubiegłym roku łowiłem kijem Balzer Magna Silver Pro Jig 3,0m, 5-15g (gdybym go nie złamał dalej bym na niego łowił), z żyłką w granicach 0,18-0,22mm. Długi kij bo łowię z wody brodząc a są dni, że długi kij ładnie poprawia odległość rzutów. Stosunkowo miękki bo lubię hol na takim kiju. Kiedy żerują blisko daję grubszą żyłkę. Nie łowię na plecionkę bo mój kołowrotek nie nawija jej najlepiej, a to co zyskuję na mniejszej średnicy tracę na tarciu na przelotkach (chodzi o długość rzutu).

Przynęty gumowe to 70%procent mojego arsenału. Ze względu na nocną porę preferuję jasne kolory (biel, perła), czasami niezłe są seledyny i żółcie. Kolory typu motor oil, denaturat, herbata, czerwień, cegła są zbędne (co nie znaczy, że na nie nie ma brań). Nie zauważyłem większej skuteczności gum wielokolorowych (przyciemnienia grzbietu, inne kolory ogona i korpusu itp.) nad jednobarwnymi. Tutejsze sandacze lubią gumy o długości 8-15cm. Moje ulubione to Jankesy i Kopyta Relaxa, poza tym Gruby Albert oraz Predatory Manns'a. Całości gumowej galanterii dopełniają żaby, twistery z dwoma ogonami, banja oraz rewelacyjne Sandry (o tych ostatnich piszę, że tylko "dopełniają" ponieważ mam kłopoty z zakupem).

Woblery to jakieś 25% zbrojowni. Zdecydowana większość to samoróbki. Wszystkie woby to modele pływające od 6 do 12cm, najlepsza akcja to drobna, migotliwa chociaż niektóre noce należą do tych wprawiających całe ciało w drgania przekazywane przez kij. Kolorystyka podobnie jak w przypadku gum jasna, czasem maluję całość na biało. Zdarza się, że najlepsze brania są na obrotówki. Odwrotnie niż w przypadku pozostałych przynęt modele małę, skrzydełko okrągłe (typu aglia) o numeracji 1 i 2 czasem 3. Kolory bez znaczenia.

Pozostałe przynęty spinningowe albo nie były przeze mnie testowane, albo nie było na nie efektów (jak np. cykady, na które nie zanotowałem brania). Gatunek, ubarwienie i wielkość aktualnie występującego sandaczowego pokarmu nie ma odniesienia w doborze przynęty (dla mnie to wariactwo, ale na tym zbiorniku realistyczne imitacje na nocna porę wcale nie poprawiają efektów).

Jak?
Teraz pora na szok. Gumy obciążam najlżej jak się da, na "Goczałach" nigdy nie łowiłem główkami cięższymi niż 4g. Regułą jest niemal całkowite oskrobanie ołowiu. Prowadzenie sandaczowe to temat rzeka, ale najlepsze są łagodne i powolne podciągnięcia, guma może wtedy nawet musnąć powierzchnię. Brania są zarówno w trakcie podciągania jak i opadu, choć właśnie opad jest najbardziej prowokujący. Gwałtowne skoki nie prowokują zbyt dobrze tutejszych sandaczy. Jeżeli nie biorą wlokę przynętę po dnie z przystankami (najmniej skuteczny tutaj sposób) albo prowadzę jednostajnie w połowie toni. Jeżeli nic nie skutkuje pozostają drobne i nieregularne skoki po dnie. Jak nic nie gryzie kombinuję dalej prowadząc gumisie tak jak tylko podpowiada mi fantazja zmieniając częstotliwość i wysokość poderwań, przyśpieszając, zwalniając i robiąc wszystko, żeby mieć pewność, że faktycznie nie brały. Najważniejsze, żeby guma nie była przeciążona, to główny powód niepowodzeń "konkurencji". W moim ekwipunku zawsze mam kombinerki, obcęgi i duży nożyk do tapet, którymi odchudzam główki.

Prowadzenie woblera jest już dużo prostsze, często nie trzeba się wysilać i wystarczy prowadzić jednostajnie, przystanki, podszarpywania, zmiana kierunku uatrakcyjniają drewienko. Kombinowałem z wobami tonącymi i SDR-ami stukającymi sterem w dno, ale efekty były dużo gorsze od oczekiwań. Łowienie obrotówką w moim wykonaniu jest proste jak budowa cepa: rzut, chwila przerwy, poderwanie i jednostajne prowadzenia albo w połowie toni, albo ze stukaniem o dno.

Ciekawostki
Każde branie sandacza (a ma ich niezły repertuar) jest dla mnie elektryzujące. Na zb. Goczałkowickim zdecydowana większość ryb ma przynętę w pysku (nieraz w gardle) lub jest zacięta od dołu za szczękę (jeżeli przygniata pyskiem do dna). Na kiju wyczuwamy branie jako ostre walnięcie, pstryknięcie lub stuknięcie. Nie zanotowałem wielu przypadków (w przeciwieństwie do Wisły) brań wożonych na nosie, trąceń zamkniętym pyskiem i dziwnej zabawy przynętą. Jeżeli nie umiem zaciąć to znaczy, że biorą drobne sandaczyki co wyraźnie czuć na kiju.

Baczna obserwacja wody to klucz do sukcesu. Wiele razy widziałem ludzi pchających się po krawędź spodniobutów do wody i rzucających ja najdalej, a ja niejednokrotnie stojąc w woderach obracam się twarzą do brzegu i łowię i mam brania. Nieraz mam wędkę gotową do rzutu i czekam gdzie coś zaatakuje drobnicę, prowokowanie tak namierzonych ryb jest tu bardzo skuteczne. Przez całą noc łowię stojąc w jednym miejscu. Po pierwsze za dużo tu grutnówek, żeby sobie wędrować, po drugie jeżeli czuję, że sandacz żeruje to wolę kombinować z prowokacją niż łazić i szukać sztuki skorej do współpracy.

Bywa i tak, że mętnooki żeruje poza zasięgiem. Boczny trok jakoś mi się nie sprawdza i nie lubię na niego łowić. Mam inne metody na wydłużenie rzutu. Pierwsza trochę pracochłonna. Trzeba mieć w kieszeni nawiercone kamienie z dowiązanymi oczkami z żyłki rozpuszczalnej. Zaczepiam to za przynętę i czekam na atak. Jeżeli widzę kilka ataków w jednym rejonie posyłam tam wabia. Przed kolejnym rzutem trzeba wytrzeć hak do sucha albo zmienić przynętę. Drugi sposób to mała kulka dowolnej zanęty ugnieciona na żyłce nad przynętą. Zanęta musi być tak sklejona, żeby nie rozpadła się przy rzucie i tak, żeby szybko się rozmyła w wodzie (można pomóc podszarpywaniem). Jest to dość trudne, ale do zrobienia.

Żerujące ryby czasami nie grzeszą ostrożnością goniąc narybek pod samymi nogami, zdarzały mi się brania w trakcie gdy przynęta była w wodzie pod samą szczytówką a ja coś kombinowałem przy kołowrotku, albo miałem wędkę pod pachą i odpalałem papierosa. Niewymiarowe sandacze żerują tutaj obok wyrośniętych kabanów, w jednym rzucie może być 30cm w drugim 80cm. Razem z sandaczem żerują tutaj przepiękne ponad półkilogramowe okonie (nieraz ponad kilogramowe). O tym na ile technika ich połowu różni się od połowu sandała napiszę jeżeli ten tekst się Wam spodoba.

Jak już napisałem nie wiem jak moje doświadczenia mają się do innych wód. Jeżeli ktoś z Was mieszka nad płytkim jeziorem, nie ma łódki to może spróbować - będę szczęśliwy jeżeli ten tekst będzie komuś pomocny.

To tyle w telegraficznym skrócie o sandaczach z zalewu. W tytule napisałem, że to część pierwsza. Pierwsza bo łowię jeszcze na Wiśle powyżej "Goczał", a łowienie tutaj to całkiem inna sprawa ...

sandalista







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=454