Redakcja się przedstawia - Kajko - życiorys wędkarza
Data: 08-07-2003 o godz. 17:45:24
Temat: Nasza publicystyka



Tak naprawdę trudno powiedzieć, kiedy zapałałem miłością do ryb. Myślę, że ta pasja była we mnie od zawsze, a potrzebowała tylko katalizatora, aby się rozbudzić. A tym katalizatorem okazał się ciernik, którego złapałem, będąc nad morzem z rodzicami, na wczasach w Niechorzu. Miałem wtedy ze 3, może 4 lata...

Oczywiście, swoją zdobycz pokazałem rodzicom. Niestety, ciernik trafił z powrotem do wody mimo moich zapewnień, że zrobię mu w wiaderku domek, w którym będzie mu bardzo dobrze. Rodzice wytłumaczyli mi, gdzie jest miejsce tej rybki. Za to tata, który miał w domu duże akwarium (od zawsze), pozwolił mi od tamtej pory opiekować się rybkami razem z nim. To wystarczyło.

Stałem się więc wspólnikiem mojego taty w utrzymaniu akwarium, niestety, ze zgubą dla wielu rybek... Tego pecha doświadczyły szczególnie gupiki, które łowiłem ręką i wkładałem do kubka, w który sypałem solidną porcję suszonych dafnii i który chowałem pod szafą. Tak, to było moje zupełnie prywatne akwarium. Ku mojemu zdziwieniu rybki szybko dogorywały. Kierowany dziecięcą logiką zacząłem więc sypać swoim nowym ofiarom coraz to większe porcje dafnii, myśląc, że gupiki zdychają z głodu. Ubytek rybek i dafnii zainteresował w końcu kierownika tej spółki akwarystycznej i moje zapędy w kierunku usamodzielnienia się szybko się urwały.


W Pobiedziskach na zlocie...

Rok później w Niechorzu, wśród młodych pensjonariuszy zapanowała moda na łowienie ryb na wędkę. Dokładniej mówiąc moda ta objęła mojego brata, jakiegoś chłystka, no i mnie, oczywiście. Mój brat i nasz kolega byli ode mnie starsi, nic więc dziwnego, że szybko spreparowali sobie wędki z jakichś kijów. Nie chcąc włączać mnie do tej konspiracji, wytłumaczyli, że to oni będą łowić, bo ja nie mam wędki, ani spławika (swoje spławiki znaleźli gdzieś w krzakach).

Pobiegłem do taty z płaczem, żeby pomógł swojemu najmłodszemu stać się w końcu „prawdziwym mężczyzną”. Poszliśmy z ojcem do lasu i tam dostałem swoją pierwszą wędkę - jakiegoś ciężkiego kija (chyba ze świerkowej gałęzi) oraz wystrugany z kory sosnowej spławik. Od kierownika ośrodka wypoczynkowego dostałem żyłkę, haczyk i ołów, co pozwoliło mi godnie rozpocząć nowy etap mojego życia.

Już podczas tamtej, małej rywalizacji zdeklasowałem mojego brata oraz jego kolegę po kiju. W ciągu paru dni mój brat złowił okonia, jazgarza i płoć. Jego kompan był w tym fachu nieco bystrzejszy i na jego koncie widniało kilkanaście rybek z ww. gatunków. Mnie natomiast udało się odbić od tego żałosnego peletonu ilością ponad stu rybek (chyba około 107). Pamiętam jak dziś mój pierwszy triumf nad starszym o 5 lat bracie i 3 lata starszym kompanie. A potem poszło już gładko. Brat, całkowicie zniechęcony do tego głupiego hobby, oddał mi spławik. Ja zaś zacząłem rodziców męczyć o prawdziwą wędkę i takie tam wędkarskie bibeloty, o jakich już pewne pojęcie miałem.

Wracają do mnie też wspomnienia z domu moich dziadków, z Warlubia. Pamiętam, jak wieczorami wracał z ryb dziadek - dla mnie wielki łowca zielonych ryb, czyli linów. Liny te lądowały w zlewozmywaku, a zaraz potem ja dobierałem się do nich, dmuchając w ich pyszczki w celu odratowania. Może więc to te liny, a nie cierniczek, były tą iskrą, która rozpaliła moje zainteresowanie rybami. Teraz nie wiem, zresztą to nie ważne. W każdym razie dziadek zawsze wracał z linami i węgorzami, i chyba w tym fachu był najlepszy w okolicy, a może i dalej...

Wracając jednak do porządku chronologicznego: tego samego lata, kiedy to zostawiłem moją pierwszą wędkę w Niechorzu - rodzice nie śmieli się pytać kierowcy naszego autokaru, czy, a raczej gdzie mogliby włożyć moją wędkę - ze smutkiem pakując żyłkę, dwa spławiki, dwa haczyki i kilka kawałków taśmy ołowianej, mój chłopięcy umysł nurtowała myśl o lepszym, w pełni zawodowym sprzęcie. Długo nie musiałem czekać. Przy jakiejś okazji, kiedy rodzina była u dziadków, mój ukochany, świętej pamięci dziadzio przekazał mi prawdziwego, profesjonalnego (w moim mniemaniu) bambusa i prawdziwy kołowrotek z korbką. Kołowrotek miał co prawda ruchomą szpulę, ale wtedy nie miałem najmniejszych wątpliwości, że lepszych kręciołów nie ma. I tak moja pierwsza miłość trafiła do mych rąk.


Przy ognisku...

Rozpocząłem gorączkowe poszukiwanie pieniędzy na własny rozwój. Do mojego chlebaka dołączały coraz to nowe komplety żyłek z hakiem i gęsim piórem, taśmy ołowiane, upatrzony, zielony spławik z kolorową antenką (z prawdziwej balsy!) i haczyki. Mój tata wędkował tylko jako dzieciak. Później pokochał ziemię i ogródek, ale nie zaniedbał mojego rozwoju i rozpalał moją pasję, zabierając mnie na wyprawy wędkarskie nad Wartę. Moje połowy kończyły się zazwyczaj 2-5 rybkami: płotkami, krąpiami, okoniami. Ociec skrobał te rybki, po czym wieczorem mama smażyła je na patelni i była wyżera. Można powiedzieć, że dołączyłem do grona żywicieli rodziny.

Potem były coraz to nowe wyprawy i mój dalszy, wędkarski rozwój. Na początku bazowałem na książkach akwarystycznych: „Ryby akwariowe”, „Akwarium moje hobby” i inne tego typu, jakie posiadaliśmy w domowych zbiorach. Ni stąd, ni zowąd zaczęły do mnie spływać książki o wędkarstwie: „Wędkarstwo rzeczne”, „Wędkarstwo jeziorowe”, „Z wędką na ryby” i jakieś monografie dotyczące rybek typu: „Lin”, „Karp”, „Boleń”, „Miętus” itp. Zacząłem się kształcić.

Po dwóch latach, kiedy rodzice zobaczyli, że mi to wędkowanie nie przechodzi, dostałem na gwiazdkę węgierski kołowrotek NEPTUN MPO X-100. Niedługo potem (ponieważ byłem zachwycony spinningiem, uważałem, że jestem w stanie złowić nań wszystko) babcia z mamą dołożyły grosza i poszliśmy do domu towarowego „Okrąglak” po nowiuśki, lśniący niczym srebrna strzała, z rękojeścią z prasowanego korka spinning z włókna szklanego. Pokrowiec miałem jeszcze od bambusa, który uszyła mi babcia. Ten był jednak za duży, używałem więc opakowania ze sklepu. Zdawało egzamin w każdych warunkach.

Następnie do moich rąk trafiło pudełko wędkarskie, które zaraz wykleiłem tabelą rekordów i wymiarów na medalowe ryby, tak na wszelki wypadek, abym na łowisku mógł ocenić, czy coś mi się należy, jeżeli nie tytuł Mistrza Polski.

I tak mijały lata. Zbierałem znaczki do mojej książeczki wędkarskiej, którą miałem od 1983 roku. Nie wiem, jak to tata załatwił w kole zakładowym, ale miałem kartę i byłem gość. Któregoś dnia ojciec powiedział mi, że nie może patrzeć, jak męczę się z tym spinningiem i mam iść sobie kupić teleskop, bo widział takie całkiem niezłe w sklepie na osiedlu. Co miałem zrobić, pofrunąłem jak na skrzydłach. Sam sobie dokupiłem jeszcze wędkarską legendę, czyli Rileh-Rex’a 64.

Byłem zawodowcem. W kąt poleciały żyłki w kolorze tęczy. Zacząłem zastanawiać się nad tym, co robię nad wodą. Badałem grunt, przynęty, spławiki. Dobierałem metodę do konkretnej ryby, używałem innych przynęt niż czerwone robaki. Z niecierpliwością oczekiwałem śmieciarki, z której wypadały ruchliwe białe robaczki, a które jak wróbelek skrupulatnie zbierałem i zabierałem na ryby.


No co? Że mały?

W końcu przyszedł czas na pierwsze zawody. Jakoś tak się stało, że od razu zająłem 4 miejsce, łowiąc jednego okonia o imponującej długości 23 cm. Chyba nie brały w tamte dni.

Rozpoczęło się systematyczne jeżdżenie z kolegami na ryby nad rzekę, nad jezioro, byle nad wodę. Dorastaliśmy i bawiliśmy się wędkarstwem. Zaczęły padać pierwsze karasie, leszcze, szczupaki, liny, klenie. W końcu przyszedł czas na osławionego karpia i węgorza. Każdy wyjazd był przygodą: ktoś coś zgubił, coś komuś utonęło, ktoś inny wpadł do wody... Wracaliśmy z rybami albo bez nich, zawsze jednak było co wspominać.

W tym młodym wieku ryby były moją drugą pasją po dziewczynach, choć muszę przyznać, że czasami lepiej iść na ryby, niż siedzieć nawet z najlepszą laską pod słońcem, nie mówiąc już o własnych, lepszych połowach, które czasami lepiej zostawić na weekend, żeby odpoczęły od nas lub na odwrót.

Niemniej ryby interesowały mnie bardzo, tak nasze, jak i egzotyczne. W końcu jednak postawiłem na te rodzime. Do wędkarstwa doszła więc ichtiologia i limnologia, a że te rzeczy można łączyć na wiele sposobów i za każdym razem do siebie pasowały, wiedziałem już, co chcę w życiu robić. Jak się później okazało, życie zweryfikowało moje plany. Nie przeszkodziło mi to jednak rozpocząć studia na wydziale Hodowli i Biologii Zwierząt, na Akademii Rolniczej w Poznaniu, którą ukończyłem w 2000 roku z dyplomem mgr inż. na Katedrze Rybactwa Śródlądowego i Akwakultury (wcale się nie chwalę).

Lata na studiach oprócz tego, że upłynęły bardzo szybko, jak do tej pory okazały się najlepszymi latami mojego życia. Łączyłem w ciągu 5 lat studiowania pasję z nauką i możliwościami, o jakich mogłem tylko pomarzyć. Wszelkiego rodzaju odłowy naukowe dawały mi oprócz wiedzy z zakresu rybactwa i ichtiologii, potężną dawkę wiedzy do wykorzystania podczas wędkowania. Analizy zawartości przewodów pokarmowych pokazywały mi, co ryby jedzą i w jakich ilościach, jeśli nie są dokarmiane. Dowiadywałem się, jak przebiegają wędrówki ryb w jeziorach, gdzie są i, co było dla mnie zaskoczeniem, że rybki nie są wcale tak płochliwe.

Najlepszym tego przykładem były niejednokrotnie przeprowadzane odłowy przy użyciu agregatu, podczas których wyciągaliśmy parokilowe klenie, bolenie i liny uważane przecież za ryby niesłychanie ostrożne. Kto słyszał agregat spalinowy, wie, że pracuje on jak karabin maszynowy, a nie jak pistolet z tłumikiem. Doszliśmy do wniosku, że ryby przestają żerować, kiedy są zaniepokojone. Nie uciekają one jednak z danego miejsca. Dodatkowy ruch wioseł w wodzie upewnił nas, że ta teoria jest słuszna. Wiedzieliśmy więc, że skoro w miejscach, w których łowiliśmy na wędki, powinny być, dajmy na to, liny i liny te nie brały, to znaczyło, że ryby są, tylko my za dużo rojbrowaliśmy. W tych miejscach stawialiśmy sieci z materaca i jeszcze raz, nad ranem, nasza teoria była potwierdzona wynikami.


Odrzański sum(ek)

Tak oto mijały mi studia. Łowiłem w Parkach Narodowych, na zamkniętych poligonach, w rowach melioracyjnych, rozlewiskach rzecznych i gdzie tylko się dało. Zawsze woziłem ze sobą wędkę, ponieważ ta uważana jest za rybackie narzędzie połowu. Umożliwiało mi to korzystanie również z tej uciechy. Po zastawieniu sieci siadaliśmy nad brzegami jezior, smażyliśmy świeżo złowione rybki, piliśmy piwko, czasem i mocniejsze trunki. I tak siedzieliśmy nieświadomi tego, co w tym momencie wpada w nasze sieci. Nieświadomi także tego, że żaden z nas nie będzie już sobie tak siedział, bo jeden trafi do marketu, drugi będzie przedstawicielem handlowym, a trzeci zatrudni się u „Niemca”.

Tak bardzo chcieliśmy doczekać emerytur, żyjąc i pracując w ten sposób. Martwiąc się, czy coś złowimy, czy warto było tej nocy postawić pupy, czy żaki, a może przestawkę na węgorza? Siedzieliśmy i patrzyliśmy w drgające na fali pływaki sieci. Co raz któryś znikał w świetle księżyca. „O tam, zobacz, musiał wpłynąć jakiś spory lin, albo leszcz lub karp” - podnieceni chcieliśmy brać łódź i płynąć zobaczyć, co to. Spojrzeć choćby w świetle latarki przez przejrzystą jak morska woda toń. Na pewno zobaczylibyśmy, co tam wpłynęło.

Starzy rybacy mieli z nas zabawę: „Rano popłyniecie, dajcie spokój tym rybom”. Wiem, że w głębi duszy czasami nie mogli z nami wytrzymać. Szeptaliśmy do siebie: „Pójdą spać, to sobie popłyniemy i jeszcze wonton w zatoce postawimy”. Może słyszeli te nasze szepty, może nie. A może przypominaliśmy im takich samych narwańców, jakimi byli kiedyś.

Widzieliśmy, jak się cieszyli, gdy przypływaliśmy z dużą rybą, na którą wyruszyliśmy bez ich zgody. Nigdy nas nie skarcili, nie pytali gdzie i na co. A nasz powrót kwitowali: „Ale byka żeście chycili chopaki”. My potem biegliśmy do sklepu po piwko. Rybacy skrobali nasz połów, czyścili i znów nad patelnią pełną smacznych kąsków słuchaliśmy tego, co mają do powiedzenia ludzie, którzy kochają wodę i ryby. Kochają może nawet bardziej niż wędkarze, ale mało kto chce w to uwierzyć.

Bywały też wyjazdy zimowe, które dawały się we znaki nie tylko takim żółtodziobom jak my, ale i starym wiarusom. Pamiętam, było to jakieś 4 lata temu w październiku, a dokładnie 14-16 października. Postawiliśmy sieci na Jeziorze Łódzko-Dymaczewskim. Nagle, bo w ciągu kilku dni, zrobiło się –15 stopni Celsjusza. Woda zamarzła i nie było jak wyciągnąć sieci. Te, które nam się udało wyjąć, trzeba było ubrać, tzn. wybrać rybę i poskładać. W tej temperaturze ręce grabiały mi już po wyciagnięciu 2 ryb. Rybacy wyciągali po 5 i musieli ogrzać dłonie. Spaliśmy wtedy w rozklekotanej chałupie. Mimo czterech kołder na sobie, rano miałem usta, jakbym cyckał suchy lód. To wszystko dawało się przeżyć, przecież robiliśmy to, co kochaliśmy. Raz wędką, raz siecią, raz pstrąg, raz szczupak, innym razem jaź lub płoć. Łowiliśmy to, co wpadło w sieci i zawisło na haku. Żyć nie umierać.


Czasem trzeba dyrygować...

Studia się skończyły, na doktorat nie sposób się było dostać - za mało godzin dydaktycznych. Żałowałem, że coś idzie nie po mojej myśli. Po roku sytuacja okazała się być taka sama. Na następny rok dostałem bardzo dobra pracę i właśnie, kiedy byłem na szkoleniu w Niemczech, otrzymałem wiadomość, że muszę szybko dostarczyć dokumenty na studia doktoranckie. Niestety, już nie mogłem. Może w tym roku na pójdę na zaoczne, raczej pójdę na pewno, obym miał tylko siły to ciągnąć.

Czuję potrzebę cofnięcia się do mojej pierwszej pracy, kiedy to zajrzałem na stronę „www.pogawedki.wedkarskie.pl” i tam w zupełnie nowy sposób odkryłem wędkarstwo, koleżeństwo wędkarskie i ogólną zabawę, jaką jest wędkarstwo w internecie. A potem poszło samo - zloty i biesiady. Szkoda, że wielu z nas już nie ma, dobrze, że inni przychodzą, dobrze, że jest, jak jest.

Może to nie jest taki życiorys stuprocentowego wędkarza, bo, tak szczerze mówiąc, to ja tam jestem taki średni wędkarz. Nadal używam moich rexów, żyłki katuję przez 3-4 lata, kleję złamane spławiki i śpię na nockach. Mimo to lubię wędkarstwo jak żadną inną rzecz na świecie. Cieszę się, kiedy jadę na ryby, jeszcze bardziej gdy coś złowię.

Cóż, może kiedyś będę pracował na uczelni i łowił ryby? A może będę pracował zupełnie gdzie indziej? Wiem jednak, że ryby będę łowił zawsze, bo kołowrotek od dziadka, 2 części bambusa i pierwsze pudełko z wyklejonymi rekordami ciągle jeszcze mam...

Kajko







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=434