Łeba i skamieniały dorsz
Data: 01-06-2003 o godz. 07:00:00
Temat: Morskie opowieści


Dzwonię do Łeby. Chcę się upewnić, czy na pewno wszystko gra. Trzeciego maja kuter mamy dla siebie, ale może jeszcze piątek - drugiego maja?



Kuter jest, ale okazuje się, że kwater nie ma - szyper przyjmie nas chętnie, ale bez rodzin. Bez rodzin nie jedziemy (żonom też się coś należy), niech chociaż pospacerują po plaży tym bardziej, że wspólna decyzja zapadła już w sierpniu ubiegłego roku. Piotrasa żona staje na wysokości zadania: znajduje w internecie listę adresów, kilka telefonów do Łeby. "Załatwiłam" - krzyczy rozradowana w słuchawkę, dzwoniąc do mnie dwa dni przed końcem kwietnia. "Zbyszek i Sławek z żonami, Marek, Michał, Ala, Monika z Piotrem, Ty z Grażyną, Ja z Piotrasem - aaale paka" cieszy się, "będzie super zabawa i nareszcie trochę odpoczniemy", krzycząc w słuchawkę z radości. Jeszcze tylko kilka szczegółów: kto z kim jedzie, gdzie się spotykamy i jesteśmy gotowi do wyjazdu.

Pierwszy maja, trzecia rano - pobudka. Wszystko przyszykowane, pakujemy cały majdan i w drogę. Piotras, Sławek i reszta ferajny pewnie jeszcze śpią. Ja z żoną, Piotrem i Moniką musimy dojechać do Bydgoszczy. Droga prawie pusta, więc szybko jesteśmy w punkcie zbiórki. Cała pozostała paczka wita nas przed domem Piotrasa i okazuje się, że Zbyszek z żoną wyjechali godzinę wcześniej. Ostatnie ustalenia, szybka kawka i w drogę, aby jak najszybciej przywitać morze. Jest dopiero piąta rano i chociaż obiecujemy sobie spokojną jazdę, 120 nie schodzi z licznika. Pogoda niezła, ale na wybrzeżu prognoza nie najlepsza.

Droga mija szybko, może nawet za szybko. Jadę za oplem Piotrasa, piękna widokowa trasa - lasy, łąki, jeziora, rzeczki, chwila nieuwagi, pisk hamulców, trzask i... cholerny zakręt.
- Wszystko w porządku? - słyszę Piotrasa.
- Cofnij to mnie wyciągniesz! - krzyczę.
Dobrze, że mam linkę w bagażniku. Wszystko trwało z pięć minut i jedziemy dalej. Skończyło się na pogiętych blachach i chwili strachu. Wcisnęło mnie pod bandę odbijającą i gdyby nie to urządzenie, polatałbym na wysokości połowy sosen. Do celu około siedemdziesiąt kilometrów, więc po tej przygodzie jedziemy ostrożnie. Łeba wita nas brzydką i wietrzną pogodą, na ulicach pusto. Podjeżdżamy do ośrodka, domki jak domki, ale w środku - luksus. Ciepła woda, prysznic, kibelek na miejscu - super.

Szybki kwaterunek i oczywiście idziemy całą paczką nad morze. Wieje, że trudno ujść pod wiatr, a my planowaliśmy dodatkowy rejs w piątek. Tylko Sławek pełen optymizmu wyzywa nas od niedowiarków.
- Ja wam mówię, jutro płyniemy.
- Chyba cię pogięło, przecież dzisiaj jest ósemka, kto wypłynie? - odpowiadam.
- Ja wam mówię płyniemy - Sławek swoje.
Idziemy do portu, kutry przycumowane, nawet spacerowiczów prawie nie ma w taką pogodę.
- Poczekajcie - mówię wchodząc do Kapitanatu - Szefie, jaka prognoza na najbliższe dni? - pytam.
- A co na dorsza przyjechaliście? - słyszę pytanie.
- Jesteśmy do niedzieli, chcielibyśmy w piątek i sobotę - mówię z nadzieją w głosie.
- Na jutro nie ma szans, sobota może. Wiatr ma się zmienić i morze zacznie siadać, ale jutro mowy nie ma - słyszę odpowiedź.
- Szkoda, tyle przygotowań, trudno - do widzenia i wychodzę.
- Chłopaki marne szanse, jutro fest wieje, natomiast sobota - są szanse.
- Co ty pitolisz - słyszę głos Sławka - jutro płyniemy. Tyś chyba...

Wracamy do ośrodka, miny mamy nie tęgie. Tyle przygotowań, nadziei i kolejny wyjazd nietrafiony.

- Dzwoń do szypra - mówi Sławek.
- Ale, po co? - pytam
- Dzwoń.
Ależ ten Sławek niesamowity. Wieje, jak sto pięćdziesiąt a ten swoje - dzwoń.
- Panie Zbyszku, co nie płyniemy?
- Jak nie płyniemy - słyszę w słuchawce. Wiatr się zmienia - morze siada - oczywiście, że płyniemy.
- No ale rozmawiałem w kapitanacie - próbuje coś powiedzieć.
- Ale ja słuchałem ostatniej prognozy i będzie wszystko OK - uspokaja pan Zbyszek, właściciel ŁEB-62 - to co panowie? - słyszę.
- Jutro o której?
- To od was zależy.
- Skoro morze siada to umawiamy się na siódmą rano, OK?
- Jutro siódma rano.
- Stawiacie flaszkę - krzyczy rozradowany Sławek.
- Peessymiści - mówiłem, że płyniemy!

Ustalamy, że musztrujemy się godzinę przed wypłynięciem. Trzeba zająć dobre miejsca, bo przecież od tego zależą wyniki połowu. Piąta rano pobudka, szybka herbatka, na wszelki wypadek dwa awiomariny i wio. Drzewa gną się niezgorzej, nie wiadomo, jak będzie. O szóstej jesteśmy zamusztrowani jako pierwsi. Marek, Piotr, Sławek i Piotras ze mną na rufie, obok Zbyszek. Wszystko zapięte na ostatni guzik. Wędki w rurach, wypływamy.

Za główkami portu zaczyna nieźle bujać. Okazuje się, że jest ''szóstka''. Kierujemy się w stronę ''STILO'', za sterem młody chłopak, syn właściciela kutra - student na wydziale morskim w Szczecinie. Nieźle sobie radzi. Półtorej godziny płynięcia na łowisko. Fale zalewają pokład, co chwilę przelewają się przez kuter, obrywamy zanim zdążyliśmy schować się do kajuty.

- Ale super buja - słychać głosy Piotra i Sławka.

A mi żołądek podchodzi do gardła. Cholera, czy wytrzymam? Mój czwarty wyjazd w tym jeden na ławce, jestem pełen obaw. Wystawiam głowę na zewnątrz, wiatr momentalnie mnie orzeźwia. Trochę lepiej, może jakoś wytrzymam.

Mimo bujania półtorej godziny szybko mija. Pierwszy dzwonek, pilkery w dół i zaczyna się jazda. Tylko 30 metrów pod nami, a ja nie czuję dna. Zmieniam pilkera na 150 g, troszkę lepiej, ale to nie to, za mocno buja. Kuter w dryfie, przechyły takie, że można napić się prosto z morza, niektórych to bawi, ale dla mnie to katorga. Mija godzina - jest branie. Sławek zacina: jest pierwszy dorsz i radość wśród kolegów. Tutaj nikt nikomu nie zazdrości, jest wspólna zabawa. Poszedł, spiął się - kurde, no cóż będzie drugi. Nie trzeba było długo czekać. Piotr, który jest pierwszy raz na dorszu zacina.

- Dostaniesz ogonem po pysku. - mówię. Patrzy na mnie zdziwiony.
- Dostaniesz po pysku, tradycja to tradycja. Każdy, kto złowi pierwszą rybkę przechodzi chrzest.
Nie doczekał się: rybka wybrała wolność, a może Piotr się przestraszył?
- Jeeeest, ale mam sztukę, chyba z 15 kg. - nagle krzyczy Marek
- Co ty, na Łebie nie ma piętnastek - odpowiadam.
- Nie mogę oderwać od dna, kij wygięty w pałąk, kołowrotek terkocze, wszystko aż świszczy na wietrze.
Idzie, idzie powoli, mijają minuty wszyscy przestali łowić, obserwują, co będzie. Chyba nie dam rady, ciągnie mi w dół, co podciągnę to zjeżdża - mówi Marek.

Ręce mdleją, mija już chyba z piętnaście minut, na echosondzie nic nie widać - ki diabeł? Wszystko trzeszczy - albo strzeli kij, albo plecionka. Marek pompuje, podciąga i jakby stał w miejscu. Bolą go plecy, ręce, wszystkie mięśnie. Oczami wyobraźni widzi rekordowy okaz.To jego ponad dziesiąty wyjazd, nie miał takiego brania, takiego oporu na wędce. Zaczep to nie jest, podszedł za wysoko, więc co? Jeżeli to dorsz, to chyba rekord Polski. Widać na jego twarzy radość i zacięcie, mija już ponad pół godziny a walka trwa. Jest coraz wyżej, coś zaczyna się pokazywać, ale to nie dorsz, za ciemny i jakiś dziwny - jeszcze chwila, kilka pociągnięć... Jest - ale co to? Zgrabny chwyt podbierakiem i ostrożnie - jest na pokładzie, ciężki, chyba ponad pięć kilo - KAMIEŃ jakby lawa. Marek niedowierza.

- Gdyby spadł nigdy bym nie uwierzył, że mógł to być kamień - mówi.

Nam wszystkim też trudno w to uwierzyć. Ponad pół godziny walki z kamieniem.

Myślę, że Marek szczególnie będzie pamiętał ten dzień, przyniósł jemu więcej emocji i przeżyć niż pokaźny dorsz. Po powrocie długo jeszcze oglądaliśmy owego DORSZA. Myślę, że gdyby nie waga i rozmiar, miałby on swoje honorowe miejsce na telewizorze w pokoju Marka. Sobota natomiast ryb przyniosła dostatek i morze było o wiele łaskawsze.

Z ŁEB-62 relacjonował ZENON







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=383