Ujście Moon River
Data: 16-04-2003 o godz. 14:56:33
Temat: Tu łowię



W tym rejonie wędkowałem kilkanaście razy, nie zawsze z efektami, ale krajobrazy i atmosfera miejsca ma w sobie coś tak urzekającego i równocześnie dzikiego, że wracałem tam po prostu odpocząć.

Najbliżej zasadniczego ujścia rzeki (wodospad), w odległości ok.1,5 km usytuowany jest camp Josepha i Brigitte Parzen. Małżeństwo w wieku ok.60 lat, pochodzące z Niemiec, było właścicielami kilku bardzo dobrze wyposażonych domków 2 i 3 pokojowych, i kilkunastu łodzi z silnikami. Kolejny camp znajdował się po drugiej stronie rozlewiska w odległości ok. 3 km. Rzeka Moon powyżej wodospadu miała ok.50-60 m szerokości. Spadała 2-3 metrowym wodospadem z wysokości ok. 5 m. Próbowałem kiedyś do niego wskoczyć. Głupi pomysł - tak mnie sponiewierało, że kąpielówki podciągałem z kostek.

Pod samym wodospadem jest głębia, a później rozlewisko o głębokości ok. 0,5-1 m. Po przewężeniu Moon River wpada do Georgian Bay (zatoki jeziora Huron). Rejon ten nazwany jest "rejonem 30 000 wysp". Są tam oczywiście normalne wyspy z domkami letniskowymi, ale wyspą jest też wystająca z wody skała. Są też skały ukryte 20 – 30 cm pod wodą, dlatego pływając łodzią należy zachować szczególną ostrożność.

Sama Georgian Bay jest zatoką o długości około 190 km w osi północ – południe i szerokości 80km. Rejon 30 000 wysp ciągnie się wzdłuż wschodniego brzegu na pełnym, 190. km odcinku. Stanowi on plątaninę wysp, wysepek, przesmyków, cieśnin i zatoczek, że nawet z mapą nawigacyjną i kompasem ludzie mieli trudności z dotarciem do określonego miejsca (szczególnie, że nie umieli czytać mapy, ani nie znali się na kompasie).

Znajomi chcieli dopłynąć do nas na ujście z campu oddalonego o 8-9 km i zajęło im to prawie 4 godziny. Brzegi Georgian Bay stanowi lita skała porośnięta lasem iglastym, gdzie niegdzie mieszanym i do dzisiaj nie wiem, jak te drzewa są w stanie tam rosnąć.

Moje wizyty nad Moon rozpoczęły się w roku 1990 i bywałem tam 3-4 razy w roku do 1996. Nie pamiętam, skąd mój kolega Cezar zdobył namiar, ale wybraliśmy się tam po raz pierwszy w ostatni tydzień czerwca (pamiętam, bo wtedy rozpoczyna się sezon na bassy).

Z TransCanady skręciliśmy w Twelve Mile Road i po kilku kilometrach musieliśmy skręcić do lasu. Drogi leśnej było jakieś 200-300 m, a później 6 km jazdy bezdrożami po skale, gdzie bardziej domyślaliśmy się, że jest droga i wybierając miejsca, gdzie nie było drzew i krzaków. Były bardzo krótkie odcinki zaznaczonej drogi, ale były też momenty, gdzie zastanawialiśmy się, czy nie zawracać, ponieważ zabagniony strumyk trzeba było dokonać po 2 leżących grubych drewnianych balach. Kilka razy musieliśmy zawracać, gdy będąc w przekonaniu, że obraliśmy właściwy kierunek, dojeżdżaliśmy do skał lub drzew. Myślę, że dojazd tych 6 km zajął nam coś około godziny i gdy dotarliśmy do wody z upału i wrażenia byliśmy cali mokrzy, jak myszy.

Widok na wodę i okolice zrekompensował trudy podróży. W trakcie rozmowy z właścicielami Czarek jęknął "piwo w lodówce zostało". Powiedział to po polsku, a... Joseph zaproponował kupno piwa od niego! Uznaliśmy to za zbieg okoliczności...

Tu muszę nadmienić, że w Kanadzie piwo kupuje się tylko w wyznaczonych sklepach. Joseph miał na szczęście niemiecki produkt - w północnoamerykańskich produktach nie gustowaliśmy. Zrzuciliśmy wszystko w domku i ruszyliśmy na wodę.

Do wieczora złowiłem jednego ponad 50 cm sandacza, a Cezar kilka bassów małogębowych. Intrygowały nas jakieś drapieżne ptaki krążące nad jedną ze skalistych wysp. Gdy zbliżaliśmy się zanadto, odlatywały ze skały.

Poznawaliśmy wodę, zatoczki porośnięte grzybieniem i moczarką. Wszędzie równo jak na stole: 10 m głębokości - z wyjątkiem 2 podwodnych skał, z których jedna była może 20-30 cm pod powierzchnią wody. W zatoczkach było po 2-5 m, co uznaliśmy za idealną głębokość.

Przed zmrokiem spłynęliśmy do campu, gdzie Brigitte przygotowała - ku naszemu - zaskoczeniu grilla. Byliśmy przecież zwykłymi klientami, jak każdy inny. Przy grillu i piwie wyjaśniła się reakcja Joe na jęki Czarka. Był Niemcem z miasta Danzig (Gdańsk – przyp. Redkcji) i jako piętnastolatek musiał z niego wyjechać w 1945 roku. Nie pytałem go, czy należał do Hitlerjugend, bo byłoby to nie na miejscu. Swoją drogą - jest mi to obojętne - liczy się człowiek i to, jak postępuje. Serdeczność, z jaką się spotkaliśmy ze strony gospodarzy, obalała mity o nienawiści Niemców do Polaków.

Następnego dnia o świcie wyruszyliśmy na dalsze połowy, ale do południa złowiliśmy tylko po 2 nieduże bassy i Czarek jednego szczupaka ok. 50 cm. Na wodzie wytrzymaliśmy do 10 godziny - upały, jakie tam panują latem, mogą skutecznie zniechęcić do przebywania na dworze. Postanowiliśmy wracać i oczyścić ryby, które pływały na agrafkach koło campu, i dzisiejszą zdobycz.

W wyznaczonym miejscu oczyściliśmy ryby, a resztki - zgodnie z życzeniem Joe - wrzuciliśmy do wiadra. Joe zaproponował nam mały wypadzik na wodę, żebyśmy coś zobaczyli. Zabrał wiadro z resztkami ryb i popłynęliśmy do skalistej wyspy, gdzie widzieliśmy ptaki. Na skale siedziały 2 sztuki, ale gdy zbliżaliśmy się do wyspy pokazało się jeszcze 6 sztuk i krążyły nad wyspą nawet nie zamierzając uciekać jak wtedy, gdy obserwowaliśmy je po raz pierwszy.

Szczęki nam opadły na kolana, gdy zobaczyliśmy łyse łby i szyje ptaków. Kolor łba i szyi różowawe, upierzenie szare - normalne sępy! W życiu bym się nie spodziewał sępów w Kanadzie! Darło się to to i nie był to bynajmniej śpiew skowronka, gdy Joe wyrzucił zawartość wiadra na skałę. Momentalnie oczyściły skałę z resztek, nie dostrzegając nawet naszej obecności, choć staliśmy łodzią jakieś 10 m od nich.

Po powrocie do Toronto zaczęliśmy szukać w atlasie Turkey Vulture (tak je nazywał Joe) i okazało się, że to nie jest rodzina sępów, tylko kondory (Cathartes Aura), a po polsku - urubu różogłowy. Wróciliśmy do przystani i pojechaliśmy do domu, obiecując sobie powroty do Brigitte i Joe.

Jakiś czas później (bodajże na jesień) nawiązałem pierwszy i przedostatni równocześnie kontakt z muskiem. Z tego rejonu pochodzi rekordowy okaz tego gatunku: 168 cm i 29,5 kg. Wzięło mi coś (są dwie możliwości: muskie lub łódź podwodna) na dużą trollowaną wahadłówkę koło podwodnej wyspy. Przyznaję, że nie wiedziałem, co się dzieje przez kilka sekund, bo po walnięciu szczytówka schowała się w wodzie.

Nie wiem, czy zrobiłem właściwie poluzowując hamulec, dzięki czemu ryba w szybkim tempie pozbawiła mnie ponad 200 m żyłki 0,30 mm.Wrażenie z takiego holu jest niesamowite: nie holuje się ryby, tylko ryba holuje wędkarza! Na pewno popełniłem mnóstwo błędów, bo wszystko trwało nie więcej niż pół minuty, ale nigdy wcześniej nie miałem na kiju takiej sztuki.

Kolejne wyjazdy przyniosły mi szczupaka ok. 80 cm, kilka sandaczy 50-60 cm, sporo bassów małogębowych, kilka wielkogębowych, w tym największego 48 cm, z którym stoczyłem ponad 10. minutową walkę, ale wrażenie zrobił większe niż ponad 80. cm szczupak.

Pływając po tym akwenie zauważyłem ustawione na brzegu kamienne kopczyki: 2 znajdowały się niedaleko wodospadu, a jeden naprzeciwko campu. Wyraźnie wykonane były ludzką ręką. Zastanawiałem się, co mogą oznaczać. Wyjaśnił mi to jeden z miejscowych wędkarzy. Otóż, gdy osadnicy przemieszczali się łodziami szukając terenów do osiedlenia lub traperzy szukając nowych terenów łowieckich i któryś z grupy miał nieszczęście zejść w trakcie podróży, nie było możliwości pogrzebania go na skałach. Zwłoki wrzucano do wody, a na brzegu usypywano właśnie taki kopczyk.

I nie są to czasy bardzo odległe. Tereny te kolonizowano stosunkowo niedawno. Biorąc pod uwagę, że miasto York (dzisiejsze Toronto) istniało już na początku XVIII wieku, to zainteresowanie odległym o niecałe 200 km rejonem nastąpiło dopiero w latach 70 i 80 XIX. wieku.

Sacha

Redagował Monk







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=308