Za pstrągiem
Data: 19-03-2003 o godz. 16:38:09
Temat: Wieści znad wody



To był początek marca. Swoją wędkarską wyprawę planowałem już od tygodnia. Podbudowany utrzymującą się, piękną pogodą, głodny wędkarskich przeżyć po zimowej przerwie nastawiłem w przeddzień budzik na 6.00...

Obrzydliwy terkot zerwał mnie z łóżka punktualnie o wyznaczonej porze. Pomimo sennego rozleniwienia, nadchodzący dzień przywitałem nadzieją i marzeniami o wielkiej, niespełnionej przygodzie. I dopiero, kiedy pełen ziewnięć i przeciągnięć podszedłem do okna, obudziłem się na dobre.


fot. Serano

Z pięknej pogody nie zostało nic. Wielkie płatki śniegu leniwie płynęły sobie w mroźnym powietrzu. Było ich dużo, tak dużo, że momentami przesłaniały cały, zaokienny widok. A ja stępiałym ze zdumienia wzrokiem patrzyłem sobie na tę paradę zimy i nie bardzo wiedziałem, co w takiej sytuacji począć.

Po chwili namysłu, nie będąc do końca przekonanym, czy dobrze robię, zabrałem się za przygotowania do wyjazdu. Najpierw przygotowałem szybkie śniadanie. Potem wskoczyłem w ciepłe ubranie, spakowałem niezbędne przynęty i jedzenie. Opatulony i obładowany pożegnałem w końcu ciepłe mieszkanie cichym trzaśnięciem wejściowych drzwi.

Zimno. To było moje pierwsze wrażenie, kiedy uszczypliwy wiaterek próbował wedrzeć się pod ubranie. Niezrażony rozpocząłem wędrówkę. Po niecałych 30. minutach stanąłem nad wodą. Wreszcie jakiś optymistyczny akcent. Lekko zmącona woda dawała nadzieję na szczęśliwy połów.

Kilka razy przerywałem rozkładanie sprzętu i ogrzewałem zmarznięte ręce. W końcu miałem tę męczarnię za sobą. Pozostało już tylko pomóc szczęściu i rozpocząć łowienie. Spojrzałem na wodę, dobrałem przynętę. I faktycznie. Już w trzecim rzucie pobicie! Jest pstrążek. Niewymiarek, ale zawsze. Podbudowany tym faktem rzucałem dalej. Udało mi się jeszcze skusić dwa pstrągi (ledwo wymiarowe) i jednego 32 cm. Nie ukrywam - duma mnie rozpierała, gdyż rybki skusiły się na moją woblerową samoróbkę.


fot. Serano

Całą radość ze złowionych pstrągów przyćmił marsz. Dość powiedzieć, że na samym początku załamał się pode mną lód, który przykryty zdradziecko śniegiem, przypominał zwyczajną ścieżkę. Zachlupotała w bucie woda. Kolejne metry pokonywałem przy akompaniamencie przemoczonej skarpetki, która przy każdym kroku wydawała jakieś pluszczące dźwięki. Podeszwy butów także nie spisały się najlepiej. Wykazywały bowiem osobliwą tendencję do obierania innego toru marszu niż ten, który obrałem ja.

Te niedogodności można jeszcze było przeboleć. Najgorsze okazały się ogrodzenia. Co to za pomysł, żeby grodzić swoje działki do samej wody? Pokonanie każdej z nich wymagało ode mnie nie tyle cierpliwości, ile pomysłowości w stosowaniu różnych, gimnastycznych technik.

A kiedy wydawało mi się, że już i te przeszkody mam za sobą, i będę mógł spokojnie łowić dalej, stanąłem przed nie lada wyzwaniem. Przede mną pojawiło się ogrodzenie, przypominające wyglądem zasieki. Wielkie, metalowe pręty ustrojone wiankiem kolczastych drutów oddzielały mnie od mostu, którym chciałem przejść na drugą stronę rzeki.

Nie miałem wyjścia. Najpierw przerzuciłem wędkę, po czym zacząłem się ostrożnie wspinać na ten wojenny płot. Ostrożnie, uważając na ostre, sterczące szpile, wspiąłem się na szczyt ogrodzenia. I kiedy byłem już na samej górze a moje myśli zaczęły błądzić wokół pstrągów, poślizgnęła mi się noga...

Zaskoczony i kompletnie zdezorientowany przysiadłem na drucie. Całe szczęście, że kolce nie dotknęły mojej intymnej części ciała, aczkolwiek spodnie zostały przez nie potargane. Ależ to musiał być zabawny widok. W efekcie, próbując odczepić się od tych drucianych szpil, stoczyłem się na drugą stronę płotu i spadłem z hukiem na ziemię, ciesząc się, że nie przygniotłem leżącej wędki.

Zadowolony z pokonania bariery nie do przebycia, oglądnąwszy z grubsza poszarpane spodnie i dalej zapamiętale pokonywałem kolejne odcinki rzeki. W pewnym momencie zwyczajnie poślizgnąłem się a szczytówka wędziska wpadła między oczka leżącej przy ścieżce siatki. I w taki sposób złamałem kija.


fot. Serano

Nie będę opisywał użytych przeze mnie wyrażeń. W każdym bądź razie spotkałem po drodze jeszcze wiele podobnych niedogodności. W połowie planowanego marszu byłem umówiony z Luckiem, nie mogłem więc wrócić po prostu do domu. I jak się okazało, nie był to koniec moich przygód.

W drodze do miejsca, w którym umówiony byłem z kolegą, napatoczyłem się na kłusownika. Typ bezczelnie sobie siedział na brzegu i zarzucał jakimś grubym kijem, uzbrojonym w sznurek i około półmetrowy odcinek grubej żyłki.

Ubrany byłem w wojskowy mundur, postanowiłem więc udać strażnika. Resztki wędki schowałem w krzaki i wyciągnąłem jakieś dokumenty. Powoli zbliżałem się do kłusownika. Wreszcie mnie ujrzał. Przystanąłem, odwróciłem się od niego plecami i wyciągnąłem telefon udając, że dzwonię po posiłki. Kiedy odwróciłem się w stronę kłusola, zobaczyłem tylko jego uciekające plecy.

W końcu spotkałem Lucka. Marudząc o powrocie do domu, pozwoliłem mu tylko na dwugodzinne wędkowanie, którego ja byłem już tylko kibicem. A kiedy wracaliśmy, moje myśli znów zaczęły krążyć wokół następnej wyprawy i nowej wędki. Wiem już na pewno, że łowienie pstrągów to nieuleczalne choroba. Tak samo jak nieuleczalna jest wobleroza.

Serano







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=279