Karpie, węgorze i moja Skoda.
Data: 06-03-2003 o godz. 13:40:01
Temat: Bajania i gawędy



Wyprawę na węgorze planowaliśmy z kolegą już od wczesnej wiosny. Jak to zwykle bywa – dzień płynął za dniem i zanim się spostrzegliśmy, już przyszło lato. Wraz z latem zawitały wakacje i dużo, dużo wolnego czasu. Przyszedł więc czas na realizację naszych planów. Po wybraniu miejsca i spakowaniu wszystkich, niezbędnych bambetli wyruszyliśmy po taaakie węgorze. A wiozła nas moja, (nie) zawodna Skoda 105L.

Po przybyciu na miejsce żwawo zabraliśmy się za urządzanie rozpakowywanie samochodu, a potem za rozkładanie sprzętu i oczywiście łowienie. Ten dzień nie był jednak moim najszczęśliwszym. I to wcale nie z powodu braku brań. Przeciwnie, tych nie brakowało. Mnie natomiast brakowało refleksu, wyczucia... sam nie wiem. W każdym razie ryby jak zaklęte spinały się z mojego zestawu i nie zważając na moją rozpacz, odpływały zadowolone do swoich kryjówek. Ale po kolei...

Pierwszą rybą, która uwolniła się z haczyka, był dwukilogramowy karp. Trzęsącymi się rękoma, obcierając pot z czoła, założyłem nową przynętę i zarzuciłem zestaw ponownie. Po godzince spławik znowu zniknął pod wodą. Zaciąłem. Tym razem opór, jaki stawiała holowana ryba, był jeszcze większy niż poprzednio. I kiedy już byłem pewien, że wypełnię pustą siatkę ładną rybą, poczułem luz na żyłce. Tego było za wiele. Dwie przyzwoite ryby, które sobie ze mnie zadrwiły oraz kilka pustych zacięć popsuły mi, delikatnie mówiąc, humor.

Postanowiłem przestroić sprzęt i przygotować się do nocnego połowu węgorzy. Przyszedł wieczór. Zaraz po zachodzie słońca rozpoczęły się brania. Szczęście jakby się do mnie uśmiechnęło, bo złowiłem 4 węgorze. Niestety, przewrotny był to uśmiech, gdyż węgorze nie mierzyły więcej niż 45 cm każdy. Wszystkie trafiły z powrotem do wody.

Brania się skończyły. Za to niebo zaciągnęło się chmurami, by po chwili uraczyć nas ulewą, która zamieniła się w potężną burzę. Lało „jak z cebra”. Chcąc, nie chcąc, musieliśmy się schować do samochodu. Ponieważ deszcz nie przestawał padać, zdecydowaliśmy, że pora wracać do domu. W strugach deszczu zwijaliśmy wędki, pakowaliśmy sprzęt do auta, by na końcu samym wcisnąć się do przytulnego wnętrza Skody.

I dopiero teraz zaczęły się problemy. Samochód nie chciał ruszyć, a dobywające się spod maski rzężenie nie napawało optymizmem. Cóż było robić? Kolega nie patrząc na ulewę, zaczął pchać samochód. Po kilku nieudanych próbach silnik zaskoczył. Dobre i to. Ruszyliśmy... Zaraz, co się dzieje? No tak. Okazało się, że paliwo nie dochodziło tak, jak powinno. Przez całą drogę musiałem więc pedałem gazu pompować benzynę, co znacznie utrudniało nam jazdę. Po kilku kilometrach zaczęła mnie boleć noga od tego wachlowania pedałem gazu. A do domu jeszcze pozostało około 40. kilometrów. Szybkość zawrotna, ale dla ślimaka. Moja poczciwa Skoda tylko w porywach osiągała prędkość 40 km/h. Wierzcie, cieszył nas każdy przejechany w strugach niesłabnącego deszczu kilometr. Zawsze to kilometr mniej...

Do domu dojechaliśmy nad ranem. Zmęczony i okulawiony wyciągałem mokre rzeczy z auta. Boląca noga ciągle przypominała mi o morderczej podróży. I nawet dzisiaj, gdy wspomnę tę feralną wyprawę, zastanawiam się, czy to tylko ja mam takiego pecha? Czy innych też spotykają takie przygody, po których odechciewa się jakichkolwiek wyjazdów na ryby? Uciekające karpie, malutkie węgorze, potężna burza i niesprawny samochód... Mało to, dużo, a może w normie?

Radwan

Redagował Old_rysiu







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=267