Redakcja się przedstawia: Docio - życiorys wędkarza
Data: 06-03-2003 o godz. 10:54:22
Temat: Nasza publicystyka



Tak naprawdę to nie wiem, kiedy to się zaczęło. Pewnego słonecznego lata byłem z rodzicami nad Wisłą. W okresie letnim prowadzili oni taki mały kiosk z różnościami i piwem. Marudziłem przeokrutnie, nie można było ze mną wytrzymać a sierpniowe wiślane słoneczko dobijało staruszków. W pewnym momencie ojciec podobno wziął browarek i zaprowadził mnie do wędkarzy siedzących na główce. Coś tam pogadał, po czym spytał się czy chcę połowić ryby. Wiadomo, że chciałem. Coś nowego, coś czego nie znałem, coś co nie pozwoli mi się nudzić...

W ręku trzymałem już jakiś półtorametrowy kij, który był dwa razy większy ode mnie, a do jego końca ojciec przywiązał kawałek żyłki wzięty od wędkarza. Do żyłki przymocował szpilkę, którą umiejętnie wygiął; robaka dostałem od wspomnianego wędkarza. Oczywiście nie zakładałem robaka na haczyk, bo nie miałem o tym zielonego pojęcia. W każdym bądź razie za spławik miałem kawałek trzciny. Czy ktoś jeszcze pamięta trzciny nad miejską Wisłą?

Nie wiem, ile czekałem, ale nie zdążyłem się znudzić, gdy zobaczyłem nieśmiałe podrygiwania prowizorycznego spławika. Wiedziałem, co mam zrobić, bo ojciec wyraźnie mi wszystko wytłumaczył, lecz niestety, brak praktyki był widoczny. Zamiast najnormalniej w świecie zaciąć, podciągnąłem wędzisko do góry, a walcząca rybka zaczęła wciągać mnie do wody. Tylko szybki refleks wędkarza zapobiegł nieprzyjemnemu zdarzeniu. Wędkarz ten złapał mnie za "fraki" i pociągnął do tyłu. Pociągnięcie było na tyle skuteczne, że razem ze mną na brzeg wylądowała poczciwa płoteczka. Płoteczka była gigantycznych rozmiarów i miała coś około 10 cm. Nie wzbudziła ona większego zachwytu, co nie jest dziwne. Natomiast moja osoba wzbudziła lekkie przerażenie. Przez ten cały czas prowadziłem zażartą walkę z "potworem" i nawet kiedy płotka spoczywała w rękach wędkarza, nie wypuściłem wędki z rąk.

To był mój pierwszy kontakt z wędkarstwem i po nim długo nie miałem prawa łowić. Oczywiście nie za karę, a do czasu podrośnięcia. Niestety, samotne wypady ojca skończyły się bezpowrotnie i zawsze wiedziałem, kiedy wychodzi na rybki. Jako dziecko byłem dyskryminowany i nie wolno mi było z nim chodzić, gdy padało, trochę wiało albo zbyt słońce grzało. Pewnie znalazłbym jeszcze milion powodów, ale już ich nie pamiętam.

Pamiętam natomiast moje dziesiąte urodziny, gdy dostałem pierwszą wędkę. Moja pierwsza wędka była cudowna, jedyna w swoim rodzaju i najwspanialsza. Był to słomkowożółty bambusik o trzymetrowej długości z przelotkami z drutu mosiężnego i czerwonymi oplotkami. Mówię wam, jakie to było cudo, a był to październik 1973 roku. Dostałem też drugi prezent, choć niematerialny. Mianowicie, rodzice obiecali dokupić mi, co będzie potrzebne do samodzielnego wędkowania, abym na wiosnę mógł rozpocząć wojaże z ojcem. O takim szczególe, jak szantaż na oceny szkolne, nie będę wspominał, bo to nigdy na mnie nie działało.

Zakupy z ojcem odbywały się w sposób bardzo prosty. Raz na dwa tygodnie mogliśmy iść do sklepu wędkarskiego i zrobić zakup. Niestety, proste to było jedynie w teorii. Nigdy więcej w życiu nie usłyszałem tylu słów „nie”. Co więcej - jestem wdzięczny ojcu za to, gdyż pod jego nadzorem zacząłem poznawać wędkarstwo dogłębnie. Przestałem traktować wędkowanie jako trzymanie czegoś w rękach, patrzenie na spławik i czekanie na rybę aż mi się łaskawie da złowić. Zacząłem poznawać metody i sprzęt do nich używany, zwyczaje ryb, przynęty i wszystko to, co mnie otaczało. Wspólne wędkarskie wakacje, wyjazdy na ryby, rozmowy na temat artykułów w „Wiadomościach Wędkarskich”, to wszystko powoli, aczkolwiek systematycznie, kształtowało moją osobowość do życia z naturą, a nie wbrew niej.

Sielanka trwała do 1975 roku, kiedy to ojcu się zmarło, a życie stało się zupełnie inne. Już nie miałem z kim rozmawiać i z kim chodzić na ryby. Natura nie lubi jednak pustki i brak ojca spowodował wzmożoną naukę i próby pozyskania nowych kolegów "po kiju". Jako dwunastolatek nie miałem wielkich szans na samodzielne wyprawy, ale z biegiem czasu nabywałem coraz więcej doświadczenia i szacunku dla rzeki. Do roku 1983 miałem przyjemność poznać kilka mazurskich jezior i to bynajmniej nie były wypady tygodniowe lub dwutygodniowe. Miesiąc nad jednym jeziorem to była norma. To był naprawdę fantastyczny okres w moim życiu. Lato nad jeziorami, a wiosna i jesień nad "Królową". Dopiero po latach przekonałem się, ile straciłem z powodu letniej absencji nad rzeką.

W tym okresie złowiłem swojego największego szczupaka. Miał równo metr, lecz nie wiem ile ważył. Złowiłem również węgorza 90 cm, który pozostawił mi sine pręgi na ręku. Tak, było takie jezioro PGRyb, w którym dzieciak mógł złapać takie okazy. Dziś bezskutecznie poszukuję jego nazwy w różnych wykazach i albo jest nie dopuszczone do wędkowania, albo jest prywatne.

W 1983 roku miałem delikatny przerywnik wojskowy, lecz w roku następnym soboty i niedziele spędzałem na poligonowych stawach. W jednostce było koło wędkarskie, które te stawy zarybiało. Dogadanie się z sierżantem nie trwało długo. Na pj-tce wykupiłem kartę wędkarską i ze spokojnym sumieniem mogłem łowić sobie rybki. Często w lato bywało, że spotykaliśmy się nad stawem i rozmawialiśmy o rybach. Najczęściej były to wspomnienia, ale i te stawowe sazanki potrafiły poruszyć uczucia. Sielanka w wojsku nie trwała jednak długo i wylądowałem ponownie w Warszawie, choć już jako specjalista wojskowy. Praca, jaką mi zaoferowano, spełniała moje wymagania i w sumie miałem więcej wolnego niż pracy. System zmianowy był dla mnie idealnym rozwiązaniem i bynajmniej nie chodzi mi o zmiany godzinowe lecz dobowe. Dzień pracuję, dwa dni łowię rybki. No, to by było zbyt pięknie, bo jeszcze istnieją obowiązki domowe. Życie ma jednak swoje drogi, a moja z rodziną się rozeszła.

Nagle dostałem tyle wolnego czasu, że nie wiedziałem, co z nim zrobić. Kupiłem polską rakietę 126 p i całymi tygodniami nie było mnie widać w domu. Za to można było mnie spotkać nad Pilicą koło Mniszewa lub Narwią w okolicy Topolina. Jesienie spędzałem nad fantastycznym jeziorem Orzysz, które nauczyło mnie szacunku do silnych prądów podwodnych.

Jest rok 1990, jestem nad jeziorem Orzysz, wrzesień, pogoda typowo gastronomiczna, a mnie coś ciągnie na wodę. Znajomi ciągną do baru, inni do brydża, a ja nie. Popłynąłem sobie za wyspę, tam gdzie podnęcone i leszcze wpadają skontrolować, czy coś podano do stołu. Daleko nie było, w sumie jakieś dziesięć minut na wiosłach, lecz zanim dopłynąłem, byłem cały mokry. Wrzesień tego roku był nad wyraz ciepły i w sumie nie przeszkadzało mi to.

Zakotwiczyłem łódź, rozłożyłem zestaw i zarzuciłem na delikatnym stoku, tam gdzie zwykle, tuż przed sporym blatem. Wiedziałem, że za chwilę podwodny prąd przeciągnie lekko zestaw i przynęta będzie na blacie. Właśnie sięgałem po papierosa, kiedy zauważyłem lekkie przytopienie spławika. Zamarłem w oczekiwaniu, a mięśnie wybrały zbędny luz na ścięgnach. Niestety, nic się nie działo. Sięgnąłem po zapalniczkę, a spławik pod wodę.

Zaciąłem i po chwili trzepotała nad wodą płotka, taka ze trzydzieści centymetrów. Nawet się nie zastanawiałem, tylko od razu ją uwolniłem i do wody. Zarzucam ponownie i teraz nawet spławik nie stanął na swojej pozycji - od razu pod wodę. Sytuacja się powtarza i płotka wygląda jak poprzednia. Nie wiem, ile ich w sumie wyciągnąłem, ale po piątej postanowiłem jedną zmierzyć. Miała 32 cm. W taki sposób zapamiętałem swoją największą płotkę. Brania były cudowne aż do momentu, gdy deszcz przestał padać. Po około pół godzinie od pierwszego brania miałem wreszcie czas na przypalenie sobie papierosa. Musiałem jednak wziąć nowego, bo z tego, co miałem, spadały duże brązowe krople wprost na kremowe siedzisko kompozytowej łódki. Z końcem deszczu skończyły się brania. Posiedziałem jeszcze z godzinkę i zrozumiałem, że chodziło wyłącznie o ten moment. Zwinąłem się i wróciłem do ośrodka.

Znajomi życzliwie uśmiechali się do mnie na pomoście, a gdy opowiedziałem im o tym całym niesamowitym zdarzeniu, nie kwestionowali tego - znali mnie, choć wiem, że u niektórych uchodziłem za przysłowiowego wędkarskiego blagiera. Rok później w tym samym jeziorze, choć w zacisznej zatoczce, złowiłem wzdręgę 27 cm. Na początku lat 90-tych miałem przyjemność powalczyć nad jeziorem Dejnowa z czymś, co połamało mi teleskop. Niestety, nawet nie mam podejrzeń, co to mogłoby być. Za to na drugi teleskop wyciągnąłem leszcza 60 cm.

W 1994 roku podczas mojego pobytu nad rzeką Okrzejką połamany został kolejny teleskop. W tym przypadku wina była producenta kołowrotka. Hamulec się zagrzał i zaklinował; wpierw pękła wędka, potem żyłka, a winowajcą był karp, to pewne. Następnego uciekiniera z pobliskich stawów zmierzyłem i miał tylko 43 cm, lecz jest to jedyny notowany u mnie osobnik. Łowiłem większe, lecz nigdy ich nie mierzyłem, ot takie moje podejście do rekordów.

Kolejny rok był niesamowity pod względem szczupaków. Choć żadnego "porządnego" nie złowiłem, to trudno zapomnieć mi dzień, gdy z jednego miejsca wyłuskałem dziesięć sztuk po 60 cm każdy w ciągu dwóch godzin. Dwa dni później z innego miejsca wyjąłem dwie 80-tki. Już podejrzewałem prawo serii, lecz musiałem wyjechać. Już tak jest, że z czasem moje samotne wypady przestały być takie emocjonujące jak w latach młodzieńczych. Coraz częściej udawałem się nad wodę aby sobie po prostu posiedzieć. Niejednokrotnie zdarzyło mi się, że nawet nie rozłożyłem wędek, lecz nie był to okres pozbawiony niespodzianek.

W 1997 w Porcie Praskim w Warszawie złowiłem karasia 29 cm i wierzcie mi, że na haczyku był on nie mniej zdziwiony ode mnie. Po raz pierwszy w życiu złowiłem prawdziwego złocistego karasia w Wiśle i to w porcie. Nie był to jedyny osobnik, a czterech osobników podobnych jak bracia. I jak bracia również skończyli w śmietanie. W następnym roku trafiłem krąpia 22 cm, a zmierzyłem go tylko dlatego, że byłem z uczniem nad wodą. Gdybym był sam, zapewne bym go nie zmierzył.

Trudno jest mi się chwalić okazami. Nigdy nie myślałem o rybach jak o elemencie do zdobycia jakiegoś tytułu, czy jako przyczynek do uznania. To byłby chyba mój wędkarski koniec, gdybym został oceniany pod względem złowionych ryb i zapewne nie złowiłbym jesienią zeszłego roku pierwszej certy w życiu. A złowiłem ją w centrum Warszawy, gdzie Wisła wartko płynie, a woda z roku na rok staje się coraz bardziej przejrzysta.

Docio







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=266