W czwartek nałowił pięknych płoci i okoni.
Wieczorem zaczął molestować żonę, żeby choć raz
wybrała się z nim na ryby. Nie chciała o tym słyszeć.
W piątek tłumaczył jej długo i zawile, jaka to frajda holować ładne sztuki. Miała wątpliwości. W sobotę uległa.
W niedzielę 7-letnią Kasię zabrali dziadkowie
na działkę. Kasia uwielbiała dziadków, działkę i
zielony groszek. Pojechali na przystań. Wypożyczył
dużą, stabilną łódź z kapokami. Ona przezornie
zabrała kocyk, ręcznik i "coś na ząb". Pogoda była
cudowna.
On wiosłował w kierunku cichej zatoczki,
otoczonej z trzech stron trzcinami, gdzie tak brały
w czwartek. Ona, ubrana tylko w strój kąpielowy,
wymościła sobie wygodne posłanie. Rozłożył
wędki, założył przynęty. Stwierdziła, że weźmie
wędkie do ręki, kiedy on złowi 3 sztuki. Minęło pół
godziny, a spławiki ani drgnęły.
Spoglądał to na spławiki, to na coraz niżej zsuwający się stanik.
Widok był wspaniały, kuszący. W dodatku koło niej
było trochę wolnego miejsca. Położył się. Nie
protestowała. Zsunął stanik. Dotykał ustami jej ciała. Ręka wędrowała po wzgórzach i dolinach.
Najpierw usłyszał ciche pomruki. Potem, z wolna, nieśmiało rozpoczął się śpiew. Śpiew kobiety przeżywającej najwyższe rozkosze. Nie słyszał wściekle wrzeszczącego trzciniaka, łkania mew ani
ujadających w oddali psów. Słuchał jej, słuchał uszami i całym ciałem. Przeżywał dumę i satysfakcję mężczyzny, który dał szczęście kobiecie.
Zeszli do wody. Pływali, nurkowali, ściskali się i
podtapiali. Czas się zatrzymał. Świat nie istniał. Byli
tylko oni i ich miłość. Wrócili do łodzi i kochali się,
kochali. Mieli po trzydzieści lat i byli szczęśliwi.
Nadszedł wieczór. O rybach nie było już mowy.
Gdy wracali do domu on zapytał: pojedziesz jeszcze
ze mną na ryby? Odpowiedziała: owszem, bardzo
chętnie, pod warunkiem, że... ryby nie będą brały.
Jestem bardzo zadowolony, że poprzedni mój tekst
podobał się. Dlatego ośmieliłem się wysłać następny.
Jan Burcz
"Janokoniarz"