''Moje ulubione łowisko'' - Poranna zasiadka - wspomnienia
Data: 26-07-2011 o godz. 22:30:41
Temat: Tu łowię


Wspomnienia naszego kolegi Wolffa.

Pierwszy dzień wakacji i długo wyczekiwana wyprawa na pobliskie stawy. Wprawdzie były tak blisko domu że prawie codziennie mogłem całe popołudnia i wieczory spędzać na rybach ale poranne zasiadki to było zupełnie coś innego. W przeciwieństwie do wieczornych, poranne zasiadki można było spędzić nad wodą w zupełnej ciszy i spokoju a pierwszych plażowiczów spodziewać się nad wodą dopiero około godziny dziesiątej lub później.



Popołudnia i wieczory na tym akwenie to przeciwieństwo poranków - gwar, hałas i ciągłe wędrówki spacerowiczów za plecami, a późnymi wieczorami można się było natknąć na osobnika trzeźwego inaczej, nierzadko agresywnego a najczęściej nadmiernie gadatliwego i denerwującego ze swoimi radami co, na co, jak i gdzie. Cisza zapadała dopiero nocą kiedy zapadały zupełne ciemności .
Każdych wakacji więc wyczekiwałem z wielką niecierpliwością i nie mogłem sobie odpuścić nigdy tego pierwszego dnia który w moim przekonaniu był jakby zapowiedzią , wyrocznią czy swoistym horoskopem na wszystkie kolejne dni rozpoczynającego się wtedy dla mnie sezonu. Z emocji to nawet za bardzo w nocy spać nie mogłem i gdy tylko za oknami zaczęło się rozjaśniać wyślizgnąłem się z domu zostawiając na stole karteczkę z krótką notką - "Jestem na rybach, będę w południe". Rodzice już dawno pogodzili się z faktem że nie było u mnie ważniejszych spraw niż wypad na ryby a wszelkie inne obowiązki mogły poczekać.

Chłodny poranek tamtego czerwcowego dnia od razu mnie otrzeźwił a rosa na trawie porastającej podwórko przy domu dopełniła reszty. Mokre od niej skarpety i na szybko ubrane sandały wzmogły uczucie chłodu, choć jak przypuszczam temperatura powietrza napewno grubo już przekroczyła 10 stopni.
Powoli otwieram bramkę na ogród i równie powoli ją za sobą zamykam. Każdy gwałtowniejszy ruch powoduje niesamowite piszczenie od lat niesmarowanych zawiasów, a że godzina jeszcze wczesna nie chcę robić hałasu budząc wszystkie psy w okolicy które swym ujadaniem potrafią nieboszczyka postawić na nogi. Ścieżką pomiędzy grządkami pietruszki, marchewki i innych jarzyn przechodzę na drugą stronę ogrodu aby wzdłuż krzaków agrestu i porzeczek przejść do sadu i dalej do następnej bramki za którą już tylko pola i łąki.
Najpierw jednak tuż za sadem przy kończącej się w płytkim rowie odpływie z domowych umywalek wykopuję kilkanaście dorodnych, czerwonych, wijących się robaków. Słoik z wilgotna ziemią i świeżo narwaną trawą zapewni im dobrą kondycję na parę godzin porannej zasiadki. Dodatkowo, naprędce zrobione gwoździem dziurki w pokrywce słoika zapewnią im dopływ świeżego powietrza.

Parę metrów dalej, tuż pod płotem w wysokiej trawie mam schowane wędki które wędrują do domu tylko na okres zimowy, a tu trzymam je przez cały wędkarski sezon, głęboko schowane w tunelu z wysokiej trawy, nigdy nie koszonej i tak gęstej że nawet ulewy nie są w stanie zamoczyć wędek. Teraz już uzbrojony w kije i przynętę mogę na skróty w poprzek łąki przejść do szerokiego duktu prowadzącego prosto do mostu a raczej szerokiej kładki nad przepływającą w głębokim jarze rzeczką i zagłębić się w chłodny cień lasu. Sobie tylko znanymi ścieżkami, klucząc pomiędzy drzewami mogę wybrać jedno z trzech ukrytych w lesie jeziorek. Jednak dziś moim celem jest jeszcze jedno, najdalsze i trudno dostępne od strony lasu jeziorko, które swym południowym brzegiem z wysoką skarpą dotyka ściany lasu. Strome zejście z piaszczysto gliniastej skarpy też nie należy tu do przyjemności, zwłaszcza po deszczu kiedy każdy krok grozi poślizgiem. Parędziesiąt metrów dalej jest jednak łagodne zejście z wkopanymi w poprzek ścieżki drewnianymi kołkami zabezpieczającymi ją przed rozmyciem w czasie deszczu. Tamtędy też najczęściej schodzę w dół. Na wprost zejścia jest pierwsze stanowisko wędkarskie z wąskim pomostem wychodzącym poza pas trzcin. Wielokrotnie w tym miejscu wędkowałem, jednak nie za bardzo mi ono odpowiada gdyż każdy nieostrożny ruch , stuk czy skrzypienie desek pomostu przy słabej stabilności konstrukcji, przenosi ten hałas do wody i powoduje prawie godzinną przerwę w braniach. Idąc w lewo od zejścia po 100 metrach dochodzi się do stanowiska które sobie sam przygotowałem na zasiadki już kilka lat wcześniej.

Jeziorko było kiedyś ogrodzone wysoką siatką a teren pilnowany 24 godz. na dobę przez strażników z psami i uzbrojonych w dubeltówki ładowane nabojami z solą. Niejeden kłusownik w tamtych czasach poczuł co to znaczy oberwać z takiej "solniczki" po plecach lub w 4 litery. Sam nie raz i nie dwa zwiewałem z tamtego terenu a parę razy niewiele brakowało abym przyszedł do domu z podartymi spodniami na czterech literach. Nie ryby jednak były wtedy celem moich wypraw a grzyby, których mnóstwo rosło w niskich uprawach leśnych. Dwa psy które pilnowały tam terenu były bardzo agresywne ale jeden z nich miał szczególnie wredną naturę. Bez ostrzeżenia i bez warknięcia czy szczekania potrafił podejść cicho i powoli na kilka metrów i dopiero wtedy rzucał się na delikwenta z zębami. Na szczęści drugi z nich od razu gdy wyczuł intruza, alarmował głośnym ujadaniem, tak że w większości przypadków w chwili gdy psy dobiegały do ogrodzenia my byliśmy już za siatką, poza zasięgiem psich kłów.

Czasy jednak się zmieniły i wraz z reorganizacją w Zarządzie Zieleni Miejskiej do której ten teren należał, zrezygnowano z hodowli i reprodukcji karpia w tym ośrodku a ogrodzenie przesunięto kilkaset metrów dalej pozostawiając jeziorko poza ich terenem. Wcześniej jednak, odłowiono tu wszystkie większe ryby, pozostawiając tylko te które przedostały się przez oczka sieci 3 X 3 cm. Nikogo od tego momentu nie interesowała już ta woda a o jakimkolwiek zarybianiu nie było już mowy. Nikt też nie odwiedzał tej wody z wędką przynajmniej przez następne pięć lat, do czasu aż któryś z miejscowych wędkarzy w jedną z ostrzejszych zim nie zobaczył w przerębli kilka dorodnych ryb.

Od tego czasu minęło jednak kolejnych 5 lat i ryby w jeziorku porosły do przyzwoitych rozmiarów, rwąc niejednokrotnie ówczesne zestawy. Karp 6-7 kg nie był tam zjawiskiem nadprzyrodzonym a liny po 1,5 - 2 kg łowiło się systematycznie po kilkanaście szt. w sezonie na jednego wędkarza. Był tu też przyzwoity szczupak, okoń, leszcz, płoć i wzdręga. Najczęściej jednak można było połowić karasia i to po kilkanaście sztuk na jednej zasiadce w przyzwoitym rozmiarze ponad 20 cm. Bywały też piskorze które traktowało się jak chwast oraz całe stada liczące po kilka tysięcy sztuk słonecznicy, którą wyławiało się podrywką używając ich jako żywca na większego okonia. Jednym słowem, porównując je z dzisiejszymi zasobami rybnymi było to wędkarskie eldorado.

Jeziorko w kształcie owalu z podłużną wysepką pośrodku, porośnięte było po płytszych brzegach tatarakiem i pałką wodną. a w głębszych trzciną Na wysepce pośrodku jeziorka swoje siedliska i gniazda lęgowe miały kaczki, kurki wodne i łabędzie. Przy wysepce były też najgłębsze miejsca tego jeziorka a wysepka to było nic innego jak glina i ziemia z rowu wykopanego naokoło niej, porośnięta wysoką trawą i pałką wodną we wschodniej, płytszej jej części oraz trzciną i krzewami w zachodniej i środkowej. Budując ten akwen wodny spychacze i koparki zepchnęły nadmiar ziemi, gliny i piasku na sam środek, usypując wysoki wał a wokół niego pogłębiając jeszcze dno wykopały półtorametrowy rów. Początkowo akwen ten był sztucznie podzielony na cztery kwartały a groble pomiędzy nimi zostały zniszczone dopiero po wojnie w wczesnych latach 50-tych ubiegłego wieku, przy okazji czyszczenia dna zbiornika ale to już znam tylko z opowiadań osób które pracowały tam jeszcze za czasów gdy tereny te należały do naszych zachodnich sąsiadów.

Kształtem i budową zbiornik ten przypominał ogromny stadion sportowy z wysokimi trybunami z południowej strony, i płaskim piaszczystym brzegiem od północy. Wypełniony wodą z podłużną i wąską wysepką pośrodku. Z trzech stron otoczone lasem, a z jednej szerokim pasem łąk i pojedynczymi kępami krzaków wydłużając w ten sposób piaszczystą plażę, co stanowiło doskonałe miejsce do plażowania i kąpieli. Niezbyt głębokie w części plażowej pozwalało na taplanie się w wodzie nawet małym dzieciom pod opieką dorosłych. Wykorzystywali więc te sprzyjające warunki i w dni wolne od pracy a cieple i słoneczne tłumnie odwiedzali je mieszkańcy dwóch sąsiadujących z jeziorkiem dzielnic.Były nawet kiedyś plany w ówczesnej MRN. stworzenia tu miejskiego ośrodka sportu i rekreacji z naturalnym kąpieliskiem i zatrudnionymi na etacie profesjonalnymi ratownikami, wszystko jednak pozostało w sferze planów a rozbiło się jak zawsze o pieniądze. Będąc w tej oazie ciszy i spokoju nikt nawet nie pomyślał by że znajdujemy się praktyczne kilka kilometrów od centrum prawie 200 tysięcznego miasta a w koło, nie dalej jak w promieniu 2 km rozmieszczone są duże zakłady, kopalnie, koksownia, elektrownia, i kilka fabryk przemysłu węglowego. Tutaj w otoczeniu lasu można się było całkowicie odizolować od tego wielkomiejskiego gwaru i przemysłowego smrodu.

Wysoka na 3 m skarpa żółtego piasku i gliny od strony lasu przechodziła w metrowy pas traw oddzielający ją od wody. Przeciwległy, łagodnie schodzący brzeg z piaszczystą plażą był Mekką dzieci i młodzieży, która w letni skwar tłumnie odwiedzała to naturalne kąpielisko.Podłużna wysepka po środku jeziora stanowiła naturalną barierę ochronną przed hałasem i wzrokiem wścibskich plażowiczów, tak że nawet w lecie plażujący mieszkańcy i kąpiące się dzieci nie zakłócały nam zbytnio ciszy po drugiej stronie wody a głośne krzyki czy pluski były skutecznie tłumione przez gęstą roślinność porastającą wysepkę

Na to właśnie jeziorko skierowałem swoje kroki tamtego poranka, klucząc pomiędzy drzewami aby wyjść na brzeg tuż za lasem. Miałem tam już od kilku lat swoje stanowisko wędkarskie z pieczołowicie wygrabionym dnem, szeroką przecinką w tataraku i pędach pałki wodnej. W dno na stałe wbite drewniane widełki a przy samej wodzie brzeg wyłożony potłuczonymi kawałkami betonu i cegieł z na wpół zburzonej murowanej strażnicy z okresu kiedy zbiornik funkcjonował jako staw hodowlany.

Za krzesełko służył mi stary podkład kolejowy który nie wiadomo skąd znalazł się w wodzie i pływał niedaleko trzcin a z niemałym trudem wyciągnięty na brzeg i przeturlany na odpowiednie miejsce.
Nie zdarzyło mi się też nigdy aby ktokolwiek obcy zajął moje miejsce bez mojej wiedzy i zgody, ale i wędkarzy w tamtych czasach było o wiele mniej a Ci, którzy stale tam łowili znali się jak stare, łyse konie.

Kiedy dochodziłem już do łowiska zawsze przystawałem chwilę na skarpie, bacznie obserwując z góry co dzieje się na wodzie, czy ryba oczkuje, czy czasem nie widać ataków drapieżnika a może ryba spławia się czy wygrzewa tuż pod powierzchnią wody. Widać wtedy było potężne grzbiety karpi zgrupowanych po kilka sztuk w różnych częściach zbiornika, pomimo że woda w nim od czerwca do jesieni nie była zbyt przejrzysta za sprawą mulistego oraz gliniastego dna. Ulewne deszcze powodowały że spływające po skarpie strugi niosły wtedy z sobą dużą ilość rozmytej żółtej gliny i woda stawała się nieprzejrzysta i mętna.

Tamtego poranka, obserwując wodę nie zauważyłem jednak nic szczególnego w zachowaniu ryb, a kaczki i łabędzie spokojnie żerowały w trzcinach, daleko od mojego stanowiska. Jedyne co mnie wtedy zastanowiło to żaby siedzące na brzegu i w tataraku w pobliżu mojego stanowiska i cisza w tej części zbiornika, żadna z żab nie zdradzała rechotem swojej obecności. Zbliżając się do brzegu wszystkie jak na jedną komendę z chlupotem zaczęły wskakiwać do wody i od razu z powrotem podpływały pod brzeg, chowając się pod kilkunasto centymetrowym nawisem z traw.

Rozkładając swoje wędki i montując zestawy byłem odwrócony tyłem do wody, gdy nagle słyszę potężny chlupot za mną i odwracając się spostrzegam tylko duży wir w wodzie, około 3-4 m od brzegu na wysokości kończącego się pasa trzcin. Stanąłem nawet i rozglądałem się po skarpie czy ktoś z góry, złośliwie nie wrzucił do wody dużego kamienia ale na skarpie nie było nikogo. Drugi taki chlupot usłyszałem kilkanaście minut później, ale że było to już za linią trzcin, bardziej w lewo odemnie, to widziałem tylko fale na wodzie. Swoje zestawy miałem już zarzucone jakieś 20-25 m od brzegu a wystające na 5 cm czerwone końcówki spławików zostały tymi falami przykryte. Ryby tego poranka, jakoś nie chciały podjąć współpracy i nawet drobnica nie przejawiała jakiejkolwiek aktywności żerowej, jedynie słonecznice tuż pod powierzchnią, przy samym brzegu podbijały ku górze kawałki rozmoczonych skórek chleba. Obserwacja ich pląsów, nagłych błysków, odbijających się promieni słonecznych od ich srebrnych boków zapełniła mi czas do pierwszego brania..

Po prawie godzinnym bezruchu i kilkukrotnej zmianie przynęty na haczyku lekkie przytopienie spławika przyjąłem jak dar niebios. Następne przytopienie a po nim już zdecydowane branie zaciąłem z nieukrywaną ulgą.
Hol piętnastocentymetrowego karasia na dość topornej żyłce głównej 0,30 i przyponie 0,22 mm nie przysparzał żadnych trudności. Prowadziłem go jednak wolno by nie wyciągnąć go na powierzchnię gdzie swoim chlapaniem mógłby spłoszyć resztę rybek w łowisku.

W chwili jednak gdy ściągana rybka była już na wysokości trzcin nastąpiło coś czego się nie spodziewałem. Półtora metra za spławikiem, w miejscu gdzie na haczyku powinna być moja rybka powstał potężny wir a nagłe szarpnięcie o mało nie wyrwało mi wędki z ręki. Uderzenie było tak gwałtowne że z wrażenia usiadłem na trawie. Natychmiast jednak poluzowałem hamulec kołowrotka tak że wysnuwająca się żyłka stawiała średni opór a jednocześnie nie wyginała szczytówki lekkiej wędki bambusowej więcej jak 15-20 cm od pionu. O kontroli uciekającej ryby nie mogło być nawet mowy, pozostawała mi bierna obserwacja tego co ryba robi z moim zestawem. Wreszcie po wyciągnięciu około 20 m żyłki z kołowrotka ryba się zatrzymała, a ja mogłem chwilę ochłonąć z pierwszych emocji i zastanowić się co robić. Mogłem wtedy podjąć pierwszą próbę walki z nią, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego że jest ona z góry skazana na porażkę z mojej strony. Mogłem też od razu zerwać cały zestaw oszczędzają sobie i rybie sił i nerwów. Zdecydowałem jednak powalczyć z nią trochę a nuż uda mi się ja wyholować. Szczupak, bo tylko on wchodził w grę na tym jeziorku musiał być zapewne niemały a mój toporny zestaw karpiowy dawał mi niewielkie szanse na szczęśliwe zakończenie tej walki. Była jednak szansa że haczyk utkwił gdzieś w kąciku szczęk a przypon nie zawadzi w szczupaczą tarkę. Na razie jednak żadna próba ruszenia ryby z miejsca bez uszczerbku na kondycji mojego zestawu nie dawały pożądanych rezultatów. Po kilkunastu próbach napinania żyłki, ryba wreszcie ruszyła z miejsca i teraz nastąpiło kilkukrotne "przeciąganie liny" raz w jedną raz w drugą stronę. Była to jednak i tak walka jednostronna. Zwinąć kilka metrów żyłki na kołowrotek udawało mi się w chwili gdy ryba kierowała się do mnie ale za chwilę i tak wyciągała tyle samo lub nawet więcej kierując się w stronę wysepki na środku łowiska.

Po dwudziestominutowym przeciąganiu zarysował się cień szansy na sukces z mojej strony. Ryba powoli, ale jednak słabła, a odjazdy stawały się coraz to krótsze i wolniejsze. Był już nawet moment że udało mi się podciągnąć ją na wysokość trzcin ale kolejny odjazd na środek sprowadził mnie z chmur na ziemię.
Nie tym razem - kolego - jeszcze nie teraz! Kolejne 10 minut to dalszy ciąg przeciągania liny, raz ja, za chwilę ona 5 m, i tak w kółko, wszystko jednak w bezpiecznej dla ryby odległości 25-30 m od brzegu. Dwa razy też zdarzyło jej się przymurować do dna a ja nie byłem w stanie jej ruszyć w obawie o zerwanie zestawu. Tylko lekkie podszarpywanie i granie jak na strunie gitary dawało efekt i po chwili ryba podejmowała dalszą walkę.

Wreszcie po prawie czterdziestominutowej walce udało mi się wprowadzić rybę w przecinkę pomiędzy trzcinami i podciągnąć na tyle blisko aby można było zobaczyć jej kształt i wielkość. Co do gatunku to raczej nie miałem wątpliwości od samego początku. Jednak jako mało doświadczonego wędkarza zaskakiwało mnie jej nietypowe zachowanie, takie jak unikanie gęstej roślinności czy kilkuminutowe murowanie do dna, zachowanie bardziej sumowe niż szczupacze. Nigdy wcześniej nie miałem na kiju w tym miejscu tak dużego szczupaka ale duże karpie już się zdarzały a te nie ceregieliły się tylko od razu waliły w najbliższe szuwary i tyle je widziałem. Ani razu też nie zdarzyło jej się wyskoczyć ponad wodę ale to kładę na karb delikatnego a nie siłowego holu.

Zatrzymując rybę w miejscu w odległości 2 m od brzegu, wszedłem do wody i powoli ściągając nadmiar żyłki zbliżyłem się do niej na 1/2 m mając zamiar podebrać ją ręką, bo jak dotąd podbieraka się jeszcze nie dorobiłem a łowiska na które uczęszczałem pozwalały mi wyholować wszystkie ryby po łagodnym piaszczystym dnie aż do brzegu. To co zobaczyłem teraz wprawiło mnie w zachwyt i drżenie rąk ze względu na ogrom i przecudowne wybarwienie szczupaka. Zielono, srebrno-żółta torpeda bo takie mi wtedy przyszło skojarzenie do głowy, ponad metrowej długości i dużej głowie z małymi oczkami. Grubością też bardziej przypominał kłodę drzewa niż smukłego szczupaka. Staliśmy tak chwile naprzeciw siebie, ja z drżącymi z emocji rękami i galaretą w kolanach, on spokojny z lekko rozwartym kaczym pyskiem z którego wystawał jeszcze ogon mojego wcześniej złowionego karasia i szybko poruszającymi się pokrywami skrzelowymi oraz płetwami bocznymi próbując utrzymać równowagę ale jednocześnie powoli posuwał się do tyłu, tyle na ile pozwalała mu napięta żyłką. Stałbym tak zapewne dłużej i cieszył oczy widokiem potężnej ryby gdyby nie ......

Jeszcze dziś, gdy przymknę oczy, widzę wszystko jak na zwolnionym filmie.- kilka szybkich ruchów łbem, w prawo i w lewo i spokojny majestatyczny odwrót o 180 stopni a później, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znika w mętnej wodzie pozostawiając po sobie tylko wielki wir. Sytuacja tak mnie zaskoczyła że tylko stałem i biernie obserwowałem rozwój sytuacji. Gdyby nie dowód w postaci przetartej, postrzępionej żyłki to pomyślał bym że mi się to śniło.

Wiele razy jeszcze w tamtym i następnym roku próbowałem przechytrzyć tę bestię ale niestety na podawane w pobliże linii trzcin karasie, łakomiły się tylko takie po 60-70 cm które wydawały mi się maluchami w porównaniu z tamtym kolosem.

Późną jesienią następnego roku całą dzielnicę obiegła wiadomość o złowieniu w tym jeziorku rekordowego szczupaka - 134 cm i wadze prawie 14 kg. Czy był to ten mój szczupak, czy może pływało tam kilka takich bestii? Tego nie dowiem się już nigdy gdyż dwa lata później w czasie gdy akurat bawiłem całe dwa letnie miesiące w Bieszczadach, obławiając Solinę, Myczkowce oraz San, pracownicy, prawdopodobnie niedalekiej szkółki leśnej podległej pod Miejski Zarząd Zieleni, wykopali głęboki rów i odprowadzili wodę z tego jeziorka do pobliskiej rzeczki. Miejscowi, będący świadkami tego wydarzenia opowiadali jak to całymi koszami nosili ryby do domów zaopatrując się w rybie mięso na kilka miesięcy. Dodatkowo robotnicy wybudowali przepust obniżając na stałe poziom wody o połowę a tym samym całkowicie niszcząc dotychczasową równowagę biologiczną w zbiorniku. Tłumaczono to później względami bezpieczeństwa na podległym im terenie. Próbowaliśmy sami sztucznie podnieść poziom wody zasypując rów odprowadzający wodę powyżej zastawki, ale łopaty przeciw koparce nie na wiele się zdały. Po kilku tygodniach udrażniano przepust i cała nasza łopaciana praca szła na marne. Pierwsza ostra zima po tym zabiegu spowodowała zamarznięcie płytkiego zbiornika, prawie do samego dna i wyginięcie pozostałej już i tak niewielkiej populacji ryb.

W tym roku bawiąc przypadkiem w tamtej okolicy, z ciekawości zrobiłem sobie mały spacer odwiedzając to jeziorko a raczej to co z niego pozostało. Widok jakże żenujący. W miejscu gdzie kiedyś była szeroka, piaszczysta plaża, nawieziono tony śmieci i gruzu.zasypując połowę zbiornika, aż do wyspy. Drewniane zastawki w przepuście już dawno zgniły i wypadły, a poziom wody obniżył się jeszcze o metr. Cały zbiornik porósł wszelkiego rodzaju roślinnością wodną a raczej bagienną, oraz krzakami. Nieliczne oczka wody wolne od roślinności pokryły pływające puste butelki i pojemniki po wszelkiego rodzaju płynach i napojach.

Z pozostałych trzech leśnych jeziorek tylko jedno się nie zmieniło ale jest to jedyne które od miasta dzierżawi miejscowe koło PZW w zamian za inne, wcześniej zniszczone przez melioracje.

Takie sentymentalne wycieczki do miejsc z dzieciństwa i wczesnej młodości to piękna rzecz ale czasem bardzo przykra jak w tym przypadku. Nikt i nic jednak nie jest w stanie wymazać z pamięci tamtego letniego poranka w pierwszy wakacyjny dzień 1969 roku, roku w którym Neil Armstrong, Edwin Aldrin i Michael Collins jako pierwsi wylądowali na księżycu.

Wolff

Ps. Dołączone zdjęcia przedstawiają inne pobliskie łowiska które oparły się ludzkiej głupocie.



W chwili, kiedy odszedł od nas kolega, doskonały wędkarz, ale przede wszystkim człowiek, któremu zawdzięczamy wspólnie przeżyty niezapomniany czas. Chcemy zatrzymać w pamięci jego myśli, jego humor, jego niepowtarzalną osobowość. Przypomnijmy, zatem doskonale napisane wspomnienia Wolffa.



Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=2076