Dorszowa choroba.
Data: 27-04-2011 o godz. 07:50:00
Temat: Morskie opowieści


Dzień: 10.04.2011r.
Godzina: 04.00
Miejsce początkowe: Rochdale
Miejsce docelowe: Hartlepool
I w końcu nadszedł. Dzień, na który czekałem od tak dawna - dzień wyjazdu!



Dzięki swojej drugiej połówce, która jako prezent urodzinowy zasponsorowała mi wyjazd nad Morze Północne nie spałem całą noc. Jeszcze o godzinie 23.00 sprawdzałem, czy aby na pewno zabrałem wszystkie swoje graty. Stos ubrań, rękawice, aparat, tabletki i parę innych niby potrzebnych rzeczy leżało w kącie pokoju...

Pod domem Krzyśka spotkaliśmy się o 5.15. Cześć załogi już w gotowości dopalała swoje papierosy. Czekaliśmy tylko na organizatora. Po 5 minutach pojawił się i on. Szybki spacer z psem, pakowanie sprzętu do samochodów i przed 6.00 ruszyliśmy w drogę. Na 20 minut przed dotarciem do celu tankowanie na stacji i 3- minutowa przerwa z przyczyn "'naturalnych". Male zakupy na drugie śniadanie i znowu pogoniliśmy w stronę portu. Po chwili jesteśmy na miejscu i czekamy na resztę załogi.

Planowane wypłyniecie z portu wyznaczone zostało na godzinę 9.00, jednak szyper z resztą załogi swoje budziki nastawili wcześniej i 30 minut przed czasem, razem ze wszystkimi gratami byliśmy już na katamaranie i czekaliśmy na zezwolenie wypłynięcia w morze. W końcu ruszyliśmy!

Według dowodzącego naszą łajbą, czekało nas około 40 minut "'rejsu"'. Jak na razie choroba morska nie dawała się we znaki, co było dla mnie zaskoczeniem. Woda wydawała się być gładką, a i temperatura była przyjazna. Coraz bardziej mnie się to podobało. W trakcie dopłynięcia do pierwszego łowiska mała wymiana zdań, doświadczeń i sposobów dzisiejszego łowienia między innymi członkami załogi. Jako że jestem "zielony" w tej dziedzinie wędkowania, nie wiedziałem kogo słuchać. Każdy miał inny sposób, inne pomysły. W końcu, gdy w głowie miałem kompletne zamieszanie, a krzyki morskich sępów mało nie rozerwały mi głowy, postanowiłem, że użyję zielonego pilkera z filetem z kałamarnicy i ciężarkiem 200 g. Jako że nie posiadam jeszcze swojego sprzętu, a ten który dostałem miałem w ręce pierwszy raz, postanowiłem zacząć od takiego zestawu.

Gdy rozmarzony "'pływałem"' już myślami po dnie morza, łódź jakby w jednej sekundzie zahamowała tak gwałtownie, że polowa załogi ledwo zdążyła chwycić się za barierkę. Szybki napływ i pierwszy krzyk "Rods down!". Bez chwili namysłu chwyciłem za wędkę, przełożyłem przez barierkę i zacząłem opuszczać zestaw w dół. Echosonda pokazywała 48 metrów. No dobra - to lecimy.

Ścisk na lodzi nie dawał zbyt wielkiego pola do manewrowania wędką. Ledwo pół metra w lewo, drugie pół w prawo. Myślę sobie "'będzie zabawa, jak 3 osoby poplączą swoje zestawy"'. No i moje przepowiednie się spełniły. Na szczęście to nie ja byłem tym pechowcem. 2 minuty później kolega obok, który zrobił mi szybkie szkolenie z operowania wędka i budowania zestawów-zacina! Coś ciągnie w dół, ale co to może być? Dorsz? 10 minut walki i znamy wynik. Piękna, 8- kilogramowa molwa połakomiła się na kałamarnicę. Szybka sesja dla organizatora i krzyk szypra "''Rods up!". Ok - wędki wyciągnięte, łajba odpalona - ruszamy. Po 5 minutach kolejny postój i kolejne zanurzenie zestawów. Tym razem w ciągu 5 minut, 10 na 12 osób wyciąga po dorszu. Niby nie giganty, ale zabawa jest. Maksymalnie 3 kg. Szybkie zwijanie zestawów i znowu zmiana miejsca. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego padła decyzja o zmianie miejsca, skoro tyle osób wyciągnęło po rybce? No cóż - nie ja jestem ''kierowcą'', nie ja decyduję. Sytuacja powtarza się do około godziny 12.00.

Szczere mówiąc, zacząłem się trochę irytować. Nie tyle tym, że co 5-10 minut zmieniamy miejsce, ale tym, że każdy z załogi miał już po kilka ryb. Każdy, ale nie ja! Co robię źle? Przecież specjalnych zdolności nie trzeba mieć , żeby machać wędą w górę i w dół. Koledzy po bokach łowili na tę samą przynętę co ja i na tej samej głębokości, więc o co do cholery chodzi?! Różnica między nami to zaledwie pół metra! Postanowiłem zrobić sobie przerwę na kanapkę i łyk cieplej herbaty. W międzyczasie ponownie zmieniliśmy miejsce, a ja przysiągłem sobie, że bez ryby do domu nie wrócę. Honor wędkarza mi na to nie pozwala! Kiedy ponownie dostaliśmy pozwolenie na zrzucenie zestawów, a stado mew okrążyło nas z każdej strony, mój zestaw dotknął dna, aby po chwili zahaczyć o coś naprawdę ciężkiego. Nie, nie mam na myśli ryby, ale jakiś stary kawal drewna na dnie czy inne ustrojstwo. Byłem już porządnie zdołowany, kiedy chłopaki ciągnęli jeden za drugim dorsze, molwy, bielniki czy rdzawce. W końcu zostało już nam niewiele czasu. Zdecydowałem, że zmienię przynętę na zwykłą gumową 7-centymetrowa imitacje ryby. Podczas gdy wiązałem supełki, przed naszymi oczami ukazało się piękne show!

Żeby tego było mało, gdy tylko delfiny odpłynęły, metr od naszego katamarana przepłynął mały jeszcze, bo około 7 metrowy płetwal! Wynurzył się nad powierzchnię jak radziecka łódź podwodna, strzelił wodą w górę, pokazał biały spód swojego pięknego pyszczka i ponownie się zanurzył. Podejrzewam, że nie był sam, a w głębinach pływała jego mama, jednak jej nie było dane nam ujrzeć.

Po wszystkim z powrotem zabrałem się za łączenie zestawu. Kiedy wszystko było już gotowe, a przynęta opadła na dno, pierwsze poderwanie przyniosło efekt! Jest ryba!!! Nareszcie, tylko nie zepsuj tego - myślałem sobie. Po 5 minutach ryba opadła z sił, a mnie ukazał się pierwszy dorsz. Nie był duży - ważył około 4 kg, ale byłem dumny, że nie wrócę do domu z pustymi rękoma.

Ponowna zmiana miejsca przyniosła nowe nadzieje. Zarzucenie zestawu, opad na dno, poderwanie i kolejny atak! Ten jednak zdecydowanie mocniejszy, a i opór jakby większy. Z tą sztuką nie poszło mi już tak łatwo. Każdy podciągnięty metr żyłki, doprowadzał do wyciągnięcia kolejnych 2 metrów. 15 minut walki i udało mi się podciągnąć rybę do powierzchni. Nie wiem kto był bardziej wymęczony – ja, czy ryba? Jak się okazało, to prawie 6 kg dorsz dal mi tak popalić. Gęba uśmiechnęła mi się tak, jakbym wygrał jakieś mistrzostwa. Wtedy już wiedziałem, że mogę spokojnie wrócić do domu bez wstydu i głupich żartów ze strony kolegów i dziewczyny.

Około 14.00 zerwał się wiatr. Strasznie dmuchało. Prawie że płaskie morze zamieniało się w niespokojna wodę, co od razu odczułem w swoim żołądku. Czy to tabletka przestała działać? Chyba nie - w końcu już 3 połknąłem. Czas na czwartą. Im wcześniej, tym lepiej. Łyk gorącej herbaty tylko pogorszył sprawę. Śniadanie było coraz bliżej, aby ujrzeć światło dzienne. Jeszcze teraz gdy o tym myślę, kreci mi się w głowie. Pomyślałem sobie, że choćby nie wiem co, to się nie poddam i nie zrezygnuje z wędkowania.
Ponownie opuściłem przynętę na dno, uderzenie, poderwanie i ... cisza. Ponowne poderwanie ,opuszczenie, poderwanie i ... jest! Znowu coś! Cały ból głowy, kręcenie w żołądku i śniadanie zatrzymało się na chwilę w miejscu. Walka trwała krótko, ale ryba to ryba. Kilka minut i ląduje na moich rekach. Kolejne 2 kg szczęścia.

Gdy emocje opadły, choroba wróciła. Przysiadłem na minutkę, ale było coraz gorzej. Chyba Neptun mści się za swoje rybki. Tylko czemu na mnie? Złowiłem zaledwie 3, gdy koledzy mieli po 20 w swoich wiadrach. Swoją drogą ciekawe, czy oni to przejedzą? Nie ważne. Ledwo powstrzymuję się, by nie dokarmić ryb zawartością swojego żołądka i nie mam zamiaru teraz martwić się ilością ryb innych ludzi. Co prawda miałem małą nadzieję, że zaraz mi to minie, ale to tylko złudzenie. Ostatnie 2 godziny przesiedziałem, mimo tego, że miałem się nie poddawać, morze wygrało. Jednak śniadania nie oddałem. Co moje to moje, ryby mają co jeść!

No i doczekałem się. Krzyknięcie szypra, że wracamy do domu. Ledwo, ale kilka fotek udało mi się zrobić. Najpierw zdjęcie grupowe:

A potem widoki:

Myślę, że mój pierwszy wyjazd można uznać za udany. Mimo że nie złowiłem dużo, to największa sztuka należała do mnie. W końcu "'świeżak zawsze ma szczęście"'. Mam nadzieję, że takich wyjazdów w moim wędkarskim kalendarzu będzie coraz więcej, a morze będzie dla mnie i mojego żołądka łaskawe.

Zdjęcia użyte do tego artykułu autorstwa mojego, Krzyska Kowalskiego i innych członków wyprawy.
Pozdrawiam.

Deamonpl







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=2065