Rzuć i zwiń – Tak zaczynałem.
Data: 01-10-2010 o godz. 16:05:00
Temat: Spinningowe łowy


Pacholęciem będąc rozpocząłem swoją przygodę z wędkarstwem. W arkana tego hobby wprowadzał mnie mój śp. Ojciec.
Był przede wszystkim spławikowcem, ale i spinning nie był mu obcy.
W ówczesnych czasach – lata sześćdziesiąte! – nasza kochana Pilica tętniła życiem. Zaliczana do jednych z najczystszych rzek w kraju, potrafiła obdarzyć łowcę każdą rybą – nie wyłączając pstrągów i lipieni.



Czasy, w których przyszło mi zaczynać przygodę z wędką nie były łatwe. Nie istniały jeszcze wtedy typowo wędkarskie sklepy, nie było w sprzedaży naturalnych przynęt i zanęt, ani komponentów do ich przygotowania, a i spinningowe przynęty były rzadkością. W moim mieście istniał jeden jedyny sklep sportowy, gdzie stała jedna lada z szybą, w której znajdowały się haczyki, taśma ołowiana, parę topornych spławików, kilka rozmiarów gorzowskiej żyłki, jakieś skuwki do wędzisk bambusowych, kilka blach wahadłowych, itp. W kącie sklepu natomiast znajdowały się stojaki z wiązkami różnej grubości bambusa, z których dopasowywało się i kompletowało przyszłe wędziska. Czasem w dostawie "zaplątał" się jakiś gotowy kij.

Swojego pierwszego, własnego kijka „dorobiłem” się w pierwszej klasie podstawówki. Był nim piękny wypasiony bambus ok. 3,5 m. Służył mi do połowu na spławik ryb i żab – no wiecie jak to jest, gdy dziecku się nudzi – oraz do spinningu. Mój kijek wyposażony był w kołowrotek o ruchomej szpuli. Żeby wykonać takim zestawem rzut Gnomem, należało najpierw odwinąć na ziemię odpowiedni zapas żyłki i dopiero cisnąć blaszyskiem. Jednak do roku 1974 musiało mi to wystarczyć, zresztą i tak nie wolno było mi łowić jeszcze na spinning ze względu na zbyt młody wiek.
Dopiero w roku 1973 rozpoczął się mój kontakt ze spinningiem, ale tylko przez dotyk – chwilowo tylko przez dotyk i jedynie w domu! - kiedy dostałem od ojca swój pierwszy i z prawdziwego zdarzenia zestaw spinningowy przywieziony ze Szwecji. Na ówczesne czasy był to prawdziwy hicior – kijek ABU 1,60 m z włókna szklanego, kołowrotek tej samej firmy, poza tym: żyłki, przypony i wreszcie odpowiednie przynęty – wirówki ABU Droppen. Tak zaopatrzony musiałem jeszcze tylko wytrzymać do najbliższej wiosny, kiedy to stałem się pełnoprawnym członkiem PZW i – o dziwo! – jako czternastolatek otrzymałem znaczek spinningowy. Swój pierwszy spinningowy sezon, rozpocząłem w maju 1974 roku, mając już za sobą wcześniejsze treningi na sucho w domu, naukę wiązań, nieco teorii, etc.

Na początku łowiłem mnóstwo okoni, malutkie Droppeny Black Furry były do tego idealne, a i nauka rzutów posuwała się do przodu. Potem przyszła wreszcie kolej na Droppeny nr 3… i stało się!
Do obrzucenia wybrałem klatkę między główkami, w której zbudowana była skocznia z betonowych bloczków i darni. Blaszkę ściągałem w odległości ok. 1 m od skoczni, gdy nagłe i silne targnięcie omal nie wyrwało mi kijka z ręki. Nie patyczkowałem się, ryba w szybkim tempie znalazła się na brzegu. Był to oczywiście mój pierwszy szczupak, coś ok. 60 cm. To właśnie już wtedy zajarzyła mi się zielona lampka i byłem pewien, że tej metody za nic w świecie nie zarzucę. Tak też jest po dzień dzisiejszy – jestem wciąż wierny spinningowi.

Z czasem jednak moje super przynęty zaczęły się wykruszać na podwodnych przeszkodach, a wuja ze Szwecji wstyd było prosić zbyt często o odświeżanie zapasów. No niby sam od siebie podsyłał w paczkach co nieco, ale była to jedynie kropla w morzu potrzeb. Tak też zresztą dostałem swoje pierwsze woblery Rapala, wodery Shakespeare i wiele innych – jeden z tamtych woblerów nadal jest w moim posiadaniu. Wszystko zdobywało się na "drapanego" – takie czasy paskudne.

W miarę jak moje zapasy za którymś razem zaczęły topnieć, postanowiłem robić samemu przynęty – miało się żyłkę majsterkowicza. Najpierw narobiłem sobie wirówek. Do dyspozycji miałem blachę mosiężną, miedzianą i alpagę. W międzyczasie pożegnałem się już z podstawówką, a na warsztatach szkolnych w TM, zacząłem robić też wahadłówki i boleniówki. Później przyszła kolej na woblery. A w sklepach wciąż ani widu, ani słychu – jedynie w Pewexach za obcą walutę. Musieliśmy mocno kombinować, by móc uprawiać wędkarstwo i jednocześnie je rozwijać w Polsce. Mocno nas też zasilali ci ludzie, którzy pracowali w DDRze: kije Germina, kołowrotki Rex, Forel, żyłki Platil, itp. Z Czechosłowacji przywozili kije Sona i kołowrotki Tap. Od Ruskich teleskopy, kołowrotki Delfin, jakieś paskudne wirówki, wahadłówki i sprzęt podlodowy: blaszki, mormyszki, kijki podlodowe, świdry, itp. Z czasem na bazarach zaczął się pojawiać sprzęt "z wyższej półki": Daiwa, Silstar, DAM, Rapala, Mepps, etc., ale to już w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych – po taki sprzęt musiałem jeździć do Łodzi na bałucki rynek, albo na bazar brzeziński.

Na własnej roboty wirówki łowiłem okonie, szczupaki, sandacze i brzany. Na wahadłówki wyłącznie szczupaki. Na własne woblery łowiłem chyba wszystkie dostępne u nas ryby. Trzeba się było nieźle narobić, ale satysfakcja była ogromna. Wszystkiego musiałem się uczyć samemu, czytania rzeki, zwyczajów ryb na podstawie własnych obserwacji, sposobu podania i prowadzenia przynęty – nie miałem, gdzie o tym poczytać. To wszystko zajmowało mi mnóstwo godzin spędzonych nad wodą i ustawicznego wpatrywania się w wodę. Z biegiem czasu nabierałem coraz większej wprawy, zarówno w łowieniu ryb, jak też tak podstawowej, jak celność rzutów. Potrafiłem ze znacznej odległości trafić w obrany punkt. Trenowałem na spływających liściach, gałązkach, wiankach puszczanych w czerwcu...Ta umiejętność zaprocentowała też podczas połowu w trudnych warunkach "szuwarowych", kiedy trzeba było posłać przynętę pod gałąź lub krzaczek.
Za moich młodych lat uważano, że boleń jest nie do złowienia na spinning – no chyba, że przypadkiem. I ta ryba właśnie najbardziej mnie fascynowała. Poświęciłem jej najwięcej godzin obserwacji i mnóstwa przeróżnych przynęt własnego pomysłu, aż wreszcie stworzyłem przynętę, na którą łowiłem je regularnie. A było to w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, kiedy jeszcze nie pisało się o metodach na tę rybę. Zresztą! Mieliśmy do dyspozycji jeden jedyny magazyn wędkarski WW i to w ograniczonym nakładzie i tylko spod lady. Możecie sobie zatem wyobrazić jak mieliśmy ciężko w tamtych czasach. Niczego nie podawano nam na tacy, jak obecnie mają młodzi wędkarze: sklepy pełne sprzętu, że aż trzeszczą w szwach, internet pełen wszelakiej wiedzy, mnóstwo prasy wędkarskiej, książek i filmów.

Dzisiaj pisząc o "Rzuć i zwiń" trudno nie wspomnieć dawnych, ciężkich czasów i nie ulecieć w przeszłość. Trudno nie wspomnieć o własnej historii związanej ze spinningiem i w ogóle z wędkarstwem, bo przecież to my – „średnio starsze” pokolenie braliśmy czynny udział w rozwoju wędkarstwa. To m. in na naszym doświadczeniu bazują nowe pokolenia wędkarzy, sięgając po gotowe materiały, rady i wszelką wiedzę. Niestety! Są w o tyle gorszej sytuacji, że nie mogą sięgać po takie ryby i po takie ich ilości, jakie my mieliśmy w wodach z naszego dzieciństwa i młodości. A było wtedy tak, że będąc nad wodą nie było chwili spokoju, by coś nie pogoniło niezliczonych ilości drobnicy. Mieliśmy nieprzebrane stada świnek, kleni i furkoczących płetwami o świcie i wieczorem brzan. Było ogrom boleni, szczupaków, sandaczy i wszelkiego innego drapieżcy, że można było wybierać, co w danym dniu chcemy łowić. Niestety, tego wraz z wiedzą, nie jesteśmy w stanie przekazać teraźniejszym młodym i przyszłym pokoleniom wędkarzy.

Dlatego nie będę się rozpisywał o metodach na poszczególne ryby – nie teraz, może następnym razem... - tylko poprzestanę na wspomnieniach, o trudzie i znoju dawnych spinningistów w dążeniu do jak najlepszych wyników. Prawdziwy "wyścig zbrojeń", choć nad wodą spotykało się sporadycznie wędkarza ze spinningiem. Po prostu nie można ominąć tej lekcji historii polskiego spinningu. Myślę, że więcej kolegów na PW ma podobne wspomnienia i doświadczenia ze swoich spinningowych początków.
I co by nie mówić i pisać, to my - mimo wszystko! - mieliśmy lepszy start (choć niełatwy!), rybniejsze wody i o wiele więcej satysfakcji z hobby. "Ożywiając”"cokolwiek, choćby zwykły kawałek pomarańczowej lub żółtej gumy z rękawic roboczych, nanizany na haczyk dociążony taśmą ołowianą – protoplasta twistera? – łowiliśmy ogromne ilości ryb i to pięknych ryb. Wtedy wystarczyło jedno pudełko przynęt w kieszeni, a teraz?...

O ironio! – My nie mieliśmy na co łowić, choć ryb było bez liku, a ONI nie mają już co łowić, choć sprzętu mają bez liku.

Jotes







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=2018